poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Zmieniając scenariusze: Zmierzch.

Wiecie co? Wykopałem ostatnio całkiem ciekawą informację, według której otarliśmy się o... możliwe, że całkiem dobry "Zmierzch". No... na pewno lepszy niż to co otrzymaliśmy. Tak, ten "Zmierzch" z gej-wampirami i gej-wilkołakami (wybaczcie ale nie pamiętam go za bardzo). W każdym razie sytuacja wyglądała tak, że zanim jeszcze wszystkie nastolatki na świecie ogarnęła nekro-mania (bądź co bądź Edward był trupem) prawa do ekranizacji "Zmierzchu" nabyło studio Paramount, które stwierdziło, że na książce Stephanie Meyer nie da się zarobić, a i samej historii nie da się traktować poważnie. Jesteście ciekawi skąd wiem, że wersja Paramount'u by była lepsza? Bo miała karabiny.


Nadszedł "Zmierzch" twojego życia, gnojku!


poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Recenzja: "Krudowie"

Nowa animacja DreamWorksów ma już na starcie plusa za to, że nie jest sequelem którejś z ich wcześniejszych produkcji. Niesamowite, że włodarze studia zdecydowali się na taki ryzykowny ruch...  widocznie nawet oni zauważyli, że klepanie samych sequeli jest na dłuższą metę kiepaśnym pomysłem. Szczerze mówiąc niewiele się spodziewałem po tym filmie bo ani jakoś na niego nie czekałem ani nie oglądałem zbytnio trailerów a poszedłem na niego tylko dlatego, że trzeba było wykorzystać opakowania po kinderkach (kończy się promocja w Multikinie). Oczywiście wersja, którą oglądałem była w 2D. Czy film mi się podobał? A żeby was nie trzymać w niepewności to powiem: tak. Po szczegóły odsyłam do dalszej części notki!

niedziela, 21 kwietnia 2013

Weekend z soundtrackiem: Cowboy Bebop.

W końcu udało mi się porządnie zabrać za soundtrack towarzyszący anime pt. Cowboy Bebop. Ścieżka dźwiękowa do tego serialu jest praktycznie równie legendarna jak on sam (a nawet troszkę bardziej), a wagę jaką dla twórców ma muzyka widać choćby w nazewnictwie poszczególnych odcinków. Ale zanim przejdziemy do poszczególnych nagrań chciałbym wam pokrótce przedstawić co i jak. Autorką jest Yoko Kanno wraz z zespołem The Seatbelts, który powstał specjalnie w celu nagrania ścieżki dźwiękowej do serialu. Samych albumów są trzy + soundtrack do kinówki, ale to nie wszystko bo oprócz nich pojawiły się jeszcze mini albumy, CD z singlami a nawet płytka z remixami najważniejszych piosenek, która została nagrana tak by sprawiać wrażenie pirackiej audycji radiowej. Na soundtracku dominują motywy bluesowe oraz jazzowe ale tak na prawdę znajduje się tutaj wszystko od heavy metalu przez muzykę inspirowaną dzikim zachodem po muzykę klasyczną. Jako, że nagrań jest sporo postanowiłem wyszczególnić pięć moich ulubionych pozycji bez jakiejś określonej kolejności. Resztę ciekawych nagrań, które nie załapały się do tej piątki postaram się linkować w opisach. Tak więc nie zwlekajmy: oto moje subiektywnie ulubione nagrania z Cowboya Bebopa!

środa, 17 kwietnia 2013

Ten tytuł to MacGuffin.

W dzisiejszej notce chciałbym wam przedstawić pewne pojęcie brutalnie i siłą wyciągnięte prosto z języka filmowców: "MacGuffin". Zanim przejdę jednak do sedna pozwolę sobie wyjaśnić: nie, to nie jest gatunek jabłka. Okej... skoro mamy to za sobą to przejdźmy do rzeczy: skąd się wziął MacGuffin, co dokładnie robi i jakie są przykłady jego zastosowania. Wszystko zaczęło się dawno temu, w krainie daleko na zachodzie zwanej Fabryką Snów. Żył tam pewien człowiek o imieniu Alfred, który jednocześnie był autorem tego terminu i najbardziej znanego obrysu ciała:



Pokrótce, jako MacGuffin zwykło się określać element fabuły (bardzo często jakiś MEGA wartościowy przedmiot), który służy tylko i wyłącznie do popychania historii do przodu i nie ma jakiegokolwiek znaczenia po wypełnieniu swojego zadania. Wskazanie macguffina w danym filmie jest jednak dość problematyczne. Weźmy taki np. wpis z Polskiej wikipedii, gdzie jako przykład podają Świętego Graala z 3ciej części Indiany Jonesa. Zgadzam się, że do pewnego momentu jest on mucguffinem bo wypełnia standardową formułkę "musimy go odnaleźć przed tymi złymi", ale w pewnej chwili przestaje nim być i staje się centralnym punktem fabuły.

Jak zatem wykryć owego popychacza? Cóż... najłatwiej jest się zastanowić czy daną rzecz można bezproblemowo zamienić na jakiś inny przedmiot nie naruszając przy tym struktury fabuły. Coś jakbyście zamieniali wyciągnięty już klocek Jengi na jakiś klocek Lego. Pozwólcie, że posłużę się innym przykładem: w Titanicu Jamesa Camerona na początku dosyć ważny wydaje się naszyjnik "Serce Oceanu" należący do Rose, ale zostaje dość szybciutko zapomniany na rzecz ciekawszych spraw. Gdyby go zastąpić np. zmumifikowanymi zwłokami ulubionego kota panny Rose to nic by to nie zmieniło (no może poza sceną rysowania - to by było przerażające).

Podoba mi się jak mocno ten termin wrósł w popkulturę. Nie chodzi mi tutaj bynajmniej o to jak często jest wykorzystywany tylko jak często różni twórcy się do niego odnoszą. Przyjrzyjmy się Leonowi Zawodowcowi: pod jakim nazwiskiem Matylda melduje się w hotelu? MacGuffin. Jak nazywała się zagubiona lalka Fretki w angielskiej wersji "Fineasza i Ferba"? Mary MacGuffin. Jak nazywa się jedno z trzech szkockich plemion w Meridzie?

Na pewno nie Kowalscy.


I tak dalej. Jeśli chodzi o przykłady to warto wspomnieć np. Skyfall i jego dane agentów znajdujące się na dysku. Niby tragedia, że zostały skradzione itp ale w połowie filmu już nikt o nich nie wspomina ani nie odzyskuje/niszczy. Avatar Jamesa Camerona też jest świetnym przykładem: bohaterowie przylatują na Pandorę po strasznie rzadki minerał, który wspomniany jest tylko w kilku sytuacjach: np. jako argument ku zbombardowaniu kilkuset niebieskich ludków. Ale najlepszym (i moim ulubionym) macguffinem jest walizka ze świecącą zawartością z Pulp Fiction. Nigdy nie dowiadujemy się co w niej było i przestaje to mieć znaczenie chwilkę później, a sama walizka już się nie pojawia. Nie przeszkodziło to jednak fanom snuć przypuszczeń co się w niej znalazło (niektórzy nawet twierdzili, że była w niej dusza Marcellusa Wallace'a - no proszę was... na prawdę?).

Na koniec mam do was pytanie: czy zauważacie takie coś? Gdy coś jest ważne a potem nagle znika i nikt w filmie już o tym nie pamięta? Nie irytuje was takie pozostawanie w niewiedzy? I ostatnie: myślicie, że pobiłem rekord w ilości użycia słowa macguffin w tak krótkim tekście?

niedziela, 14 kwietnia 2013

(Spóźniona) Sobota z soundtrackiem: trailery.

Wiem wiem, obiecałem Cowboya Bebopa ale niestety z czasem się nie wyrobiłem (sami ogarnijcie te jego 7 płyt!). W zamian proponuje wam cosik innego: chciałbym pokrótce omówić muzykę towarzyszącą zwiastunom. Wielu z was pewnie kojarzy (oczywiście ze słuchu) utwór pod nazwą "Requiem for a Tower", który był użyty w kilku trailerach:



Sam utwór to nieznaczna przeróbka dokonana na motywie "Lux Aeterna" Clinta Mansella z filmu "Requiem dla snu", przygotowana na potrzeby bombastycznego zwiastuna do "Dwóch Wież" (czy to dziwne, że nadal mam ciarki?). Przesłuchałem to nagranie tyle razy, że gdyby ktoś mi dał skrzypce to pewnie byłbym w stanie go zagrać. Jego popularność musiała zaskoczyć samych twórców: musieli się srodze zdziwić gdy ich skrzynka mailowa eksplodowała żądaniami fanów, którzy domagali się by go wydać w formie płyty! Niestety, jest z "Requiem for a Tower" jeden problem: spotykam się z opiniami, że utwór ten został wykorzystany "tyle razy, że już nim rzygam". No cóż... jeśli chodzi o trailery to użyto go oszałamiające 5 razy! Skorzystały z niego między innymi "Sunshine" czy "Kod da Vinci". Gdy wymyślałem tą notkę to chciałem wam przedstawić utwory które zostały użyte nawet po 28 razy ale stwierdziłem, że ciekawiej będzie jeśli opiszę wam jakie nagrania z trailerów mi się po prostu podobają.

Zaczniemy od utworu, którego nazwa brzmi jak reklama Torunia: "Gothic Power". Najlepszym słowem, które go opisuje jest "epicki" albo "wow". Od pierwszej sekundy czujemy, że gdzieś w tym nagraniu będzie pieprznięcie; przez kolejne 40 sekund napięcie to jest budowane aż w końcu utwór eksploduje kozackim chórem. "Gothic Power" został użyty łącznie 8 razy i jest jednym z głównych powodów, dla których poszedłem zobaczyć Terminatora 3 (innym powodem było to że to była kolejna część Terminatora).



Kolejne miejsce zajmuje nie konkretny utwór a konkretny kompozytor: Craig Armstrong. Jego "Escape" zostało wykorzystane 12 razy w trailerach takich filmów jak "Spider-man 2", "Szyfry Wojny" czy "Romeo musi umrzeć". Ale szczerze mówiąc, mam wrażenie że jest jakieś takie... nadęte, jakby się siliło na bycie fajnym. Co innego "The Ball", które słyszałem w jakimś dawno zapomnianym przeze mnie trailerze i które zostało użyte w "Wall Street 2". Z miejsca mnie oczarowało zgrabnym połączeniem smyczków i elektronicznych sampli. Dość powiedzieć, że z samego "Wall Street 2" zapamiętałem tylko to nagranie!



Nie można też zapomnieć o 9 Symfonii Beethovena, która jako podkład występuje praktycznie w każdym trailerze sagi o Johnie McLane: "Szklanej Pułapce". Mam nadzieję, że tego akurat nie muszę wam linkować? No ale mniejsza... dzisiejszą, spóźnioną, notkę zakończymy jednym z najlepszych motywów filmowych, który został użyty ponad 22 razy! Pochodzi z jednego z moich ulubionych filmów z dzieciństwa, którego wiem, że teraz nie obejrzę bo się boję, że będzie kiepski. Oto on: motyw przewodni filmu "Gwiezdne Wrota":



Wykorzystany w zwiastunach takich filmów jak "Tytan Nowa Ziemia", "Wehikuł czasu", "Zagubieni w kosmosie" czy "Mumia". Zawsze gdy trzeba było przedstawić coś niesamowitego, nie z tej ziemi, twórcy sięgali po "Gwiezdne Wrota" - i trudno im się dziwić, początek jest taki... podniosły, ale do czasu. Mniej więcej w połowie następuje przejście z lekkiego i radosnego tonu w mroczny i jest to chyba mój ulubiony element całego nagrania. Tak czy inaczej, film chyba możecie sobie podarować ale utwór ten trzeba znać!

Dziś to by było na tyle! Obiecuję, że za tydzień w sobotę dostaniecie już Cowboya Bebopa!

środa, 10 kwietnia 2013

Czekamy na: "Elysium".

9 października 2009 był pięknym dniem. Właśnie wtedy do polskich kin zawitał Dystrykt 9 - jeden z najlepszych filmów science fiction jakie widziały moje oczęta (a widziały ich sporo). Film miażdżył tak mocno, że Hollywood dało mu nominację do Oscara w kategorii Najlepszy Film - jeden z niewielu momentów kiedy akademia filmowa naprawdę wiedziała co robi. Jego reżyser od jakiegoś czasu pracuje w pocie czoła przy nowym projekcie: "Elysium", którego trailer właśnie zadebiutował w sieci. Zanim wam go pokażę chciałbym pokrótce opisać o co kaman w tym filmie. Za niecałe 150 lat różnice między bogatymi i biednymi będą kosmiczne. Dosłownie. Bogaci pławią się w luksusie i bezpieczeństwie na olbrzymiej stacji kosmicznej - Elysium, podczas gdy biedni skazani są na życie na Ziemi. Śmierdzącej, zrujnowanej i ogólnie ble. Jak łatwo się domyślić jest jeden człowiek, który może zmienić ten stan rzeczy. No dobra... a oto obiecany zwiastun:



Co mnie jara:
Dystrykt 9 był świetny. Odkrywcze podejście do tematu sprawiło, że wpadłem w sidła filmu błyskawicznie, chłonąc go każdym atomem mojego ciała. Zgrabnie też poruszał kilka ważnych kwestii i delikatnie je komentował. Dlatego, mimo dość oklepanej tematyki walki klas, mam nadzieję, że "Elysium" będzie filmem wyjątkowo przemyślanym i świeżym, który również będzie potrafił postawić kilka pytań. Oczywiście liczy się też akcja, ale ta wystarczy że będzie stała na tym samym poziomie co w Dystrykcie a mój testosteron będzie usatysfakcjonowany. Mimo znajomych widoków slumsów bardzo mnie ciekawi samo "Elysium" - takie idealne miejsca aż proszą się o jakąś mroczną tajemnicę a najlepiej z tuzin. Do tego wraca posiadacz Najlepszego Wąsika 2009: Sharlto Copley, który w Dystrykcie był genialny.

Co mnie ziębi:
Jak pisałem punkt wyjścia wydaje się banalny. Oczywiście musi istnieć jakiś powód dla, którego Matt Damon zdecydował się polecieć na stację i mam nadzieję, że jest do diabelnie dobry powód (stawiam dychę na oklepane "muszę wydostać [wstaw imię członka rodziny]"). Obawiam się też, że zanim reżyser poleci z widzem na stację, zmuszeni będziemy oglądać sceny łudząco podobne do tych z Dystryktu: bida, slumsy, walka o przeżycie. Trzymam kciuki by nie przesadzili z potęgą głównego bohatera - siłą Dystryktu było to, że jego bohater był łajzą i cieniasem, który się bał. Tutaj może się okazać, że dostaniemy stereotypowego twardziela, który będzie kopał tylki wszędzie gdzie tylko się znajdzie. Wisienką na torcie obaw jest projekt stacji kosmicznej, który także jest dość oklepany - widziałem go w zbyt wielu grach by robił na mnie wrażenie. Mam wrażenie, że to takie trochę popłuczyny po niedoszłej ekranizacji Halo, za sterami której siedział Blomkamp.

Cokolwiek bym nie mówił, czekam na ten film jak cholera. Na koniec dorzucam gustowny plakacik. Mam wrażenie, że się nie wysilili zbytnio: pokazuje trochę więcej pleców Matta Damona niż plakat z trzeciego Bourna. Jeśli ten trend się utrzyma to śmiem twierdzić, że plakat z jego kolejnego filmu skupi się na jego pośladkach.


wtorek, 9 kwietnia 2013

Gdy krzyk jest autentyczny.

Zarabianie na życie jako aktor to ciężki kawałek chleba. Nie żebym doświadczył tego na własnej skórze... Twierdzę tak patrząc na tych wszystkich aktorów i aktorki, którzy katują się dla roli; w jednym filmie grasz 50 kg wypłosza a w następnym jesteś kurna Batmanem i masz 100 kg tkanki mięśniowej. Pomyślcie też jak ciężko jest zapamiętać te zwały tekstu albo jak ciężko jest przekonująco zagrać takie uczucia jak strach czy zaskoczenie, kiedy się doskonale wie co się wydarzy w danej scenie. "Hej Steven! Tutaj jestem zaskoczony bo wyskakuje na mnie okropny [wpisz nazwę potwora]?" I weź tu przekonująco zagraj. Aż mi się scenka z Troll 2 przypomina. Istnieją na szczęście różne sposoby na uzyskanie odpowiedniej reakcji: część może być drastyczna, a część jest bardzo pomysłowa i często wychodzi od reżysera. Właśnie na tym drugim aspekcie chciałbym się teraz skupić. Zapraszam do czytania!

Wyszperałem z małą pomocą kilka dość ciekawych scen, w których emocje grane przez aktorów są prawdziwe. Na pierwszy ogień bierzemy klasyczną scenę ze Szklanej Pułapki, kiedy to Bruce Willis zrzuca Snape'a z budynku.
Śmierć jak z Disneya

Jego zdziwienie było autentyczne, gdyż podczas kręcenia miał zostać puszczony "na trzy" ale zamiast tego osoba trzymająca go zrzuciła go "po dwóch". Prosty trick a zaowocował autentycznym zdziwieniem. Pewnie uznacie, że mało to drastyczny przykład prawda? Przecież i tak się Snape spodziewał, że spadnie więc co to za różnica czy po dwóch czy trzech sekundach? No... racja. Dlatego lecimy z przykładami dalej.

Jest taka scenka w "Podejrzanych", gdy 5 kryminalistów staje rządkiem i każdy ma powiedzieć daną frazę. Gdy nadchodzi czas na trzeciego z nich widzimy jak wszyscy zebrani do przesłuchania śmieją się lub starają się z całych sił powstrzymać przed śmiechem. No w ogóle mają jakiś taki szampański humor. Poniższa scena wam to ładnie zobrazuje:


Powód ich rozbawienia jest bardzo prozaiczny: ten koleś w środku pierdział. Przez całą scenę. Reżyserowi cała scenka przypadła tak do gustu, że postanowił ją zachować. Wiem, że póki co te wszystkie spontaniczne reakcje wydają się łatwe i przyjemne (no dobra... wąchanie pierdów nie jest przyjemne), ale proszę: trochę cierpliwości, dochodzimy do tych naprawdę ciekawych!

Kolejną kultową scenką, w której reakcje nie były zaplanowane jest ta z pierwszego Parku Jurajskiego, w której T-rex atakuje dzieciaki. To jest o tyle ciekawe, że nikt nie planował żeby mechaniczna głowa tyranozaura uszkodziła przezroczysty dach tak by spał na dzieciaki - to był po prostu wypadek. Stąd też przerażone i zaskoczone miny u biednych dzieci. A Stevenowi Spielbergowi gratuluję zimnej krwi.

- Steve, T-rex miażdży dzieciaki.
- To jest świetne. Kręć dalej.
Nadal was to nie rusza? No to jedziem z grubej rury. Obcy 8 Pasażer Nostromo. Scena z chest-busterem. Część aktorów wiedziała tylko, że coś wyskoczy z klatki piersiowej jednego z nich. Czego nie wiedzieli to tego, że tryskająca krew i latające flaki będą PRAWDZIWE! Oczywiście użyto zwierzęcych ale to chyba najmniejszy problem. Poza tym reżyser nie powiedział im jak dokładnie będzie wyglądał potwór więc nie mogli się przygotować w żaden sposób. Najgorzej miała chyba Veronica Cartwright, którą tak się złożyło, że krew i flaki obryzgały dokumentnie - stąd jej prawdziwa, nieudawana reakcja.


W ostatniej prezentowanej przeze mnie scence reżyser postanowił iść na całość by uzyskać odpowiednią reakcję. Mowa tutaj o fragmencie z Ojca Chrzestnego z głową konia w łóżku. Jeśli dotarliście do tego miejsca notki to pewnie wiecie co się święci, choć podejrzewam że i tak ciężko wam w to uwierzyć. Francis Coppola użył PRAWDZIWEJ głowy konia. Podczas prób tej sceny używano atrapy, przez co aktor kompletnie nie podejrzewał co się święci. Dzięki temu jego krzyk i szok na twarzy są autentyczne.

Nieee! Wszystko tylko nie Łysek!
Na dziś to by było na tyle. Pewnie po jakimś czasie nastąpi kontynuacja notki bo takich przykładów jest sporo - trzeba je tylko wyszukać i zweryfikować. Tymczasem dajcie znać w komentarzach co sądzicie o takim traktowaniu aktorów!