środa, 19 września 2012

Nowy Trailer Hobbita.



Dziś będzie, krótko, na temat i bez ściemy. Poniżej prezentuję wam nowy zwiastun Hobbita:


Moje przemyślenia na temat zwiastuna? Po pierwsze: zwiastun pokazuje mnóstwo nigdy wcześniej nie widzianych scen, co w dzisiejszych czasach trailerowego recyklingu zasługuje na uznanie; oczywiście wszystkie te sceny pochodzą z pierwszej części z planowanej na trylogię serii (o tym więcej za chwilkę). Dobrze też widzieć, że nie nastąpiły żadne znaczące zmiany w obsadzie i np. Agent Smith pozostał Elrondem a Galadriela… Galadrielą (co ona tutaj właściwie robi?). Jedyne zastrzeżenie mam takie, że ten zwiastun, mimo faktu że super i w ogóle, nie kopie w szczękę tak jak poprzedni. Dlaczego, pytacie? Cóż przede wszystkim brakuje w nim tego:


Powróćmy jednak do kwestii Hobbita jako trylogii. Jakiś czas temu planowano jedynie dwie części. To i tak spotkało się z pewnym oporem, w końcu książka ma tylko 300 stron i wszyscy myśleli, że to tani skok na kasę. I według mnie mieli rację. Jednakże pod koniec lipca reżyser, Peter Jackson, ogłosił, że Hobbity będą trzy. W uzasadnieniu stwierdził, że warto by rozszerzyć uniwersum o historie zawarte w dodatkach książkowego „Władcy Pierścieni” i „Silmarillionu” oraz o notatki samego Tolkiena. Pierwszy, o pełnym tytule „Hobbit: Niezwykła Podróż” ukaże się 28 grudnia 2012; następne, czyli (jeszcze bez polskich tytułów) „Hobbit: The Desolation of Smaug” i „Hobbit: There and Back Again” swoją premierę będą miały kolejno w grudniu 2013 i lipcu 2014. Wszystkie w przepięknym, bezbłędnym i jakże potrzebnym 3D.

Według mnie to jest już tak oczywisty skok na kasę, że bardziej dałoby się tylko jeśliby twórcy napadli na prawdziwy bank. Ale… jeśli ktoś ma mnie okradać to wolę już Petera Jacksona, który czuje Śródziemie jak nikt inny. Ehh.. ponarzekałem trochę ale i tak wszyscy wiemy, że i tak pobiegnę na Hobbita wpodskokach, nie ważne ile części by miał.

sobota, 8 września 2012

Zmieniając scenariusze.



Niewielu z nas zdaje sobie sprawę, że scenariusz filmowy nigdy nie jest ostateczny. A to ktoś postanowi zaimprowizować (jak w jednej z najlepszych scenkiedykolwiek nakręconych), a to ktoś delikatnie zmieni scenariusz, a to ktoś uzna, że film, już po wypuszczeniu, jest za długi i go skraca, a to ktoś przerabia go milion razy narażając się na gniew fanów. Nieważne są powody… ważne jest, że to dzieje się na porządku dziennym. Niektóre zmiany wprowadzane po pokazach próbnych nie koniecznie muszą być dobre. Tak było np. w przypadku „Jestem Legendą” z Willem Smithem.

Przez cały film reżyser subtelnie dawał do zrozumienia, że te wampiro-podobne istoty tak naprawdę są rozumne, co miało naprawdę sporo sensu. I co? Reakcje na pierwotne zakończenie (można je zobaczyć tutaj) nie były pozytywne (nie wiem czemu) więc reżyser postanowił dokręcić inne, bardziej melodramatyczne, które jednak zadało kłam temu co przez cały film próbował osiągnąć. No ale cóż poradzić… w końcu nasz klient nasz pan. Ale właściwie to chciałem wam powiedzieć o jednej zmianie, która moim skromnym, subiektywnym zdaniem wyszła filmowi na dobre. Widzieliście „Leona Zawodowca”?

 
Nie? To nadrobić zaległości! Ale już!


















Lojalnie ostrzegam o spojlerach w dalszej części notki, więc jeśli nie chcecie sobie psuć filmu to nie czytajcie dalej. Tych z was, którzy już widzieli Leona zapraszam do dalszej lektury.

W połowie filmu widzimy, że relacja Leona i Mathildy robi się coraz bardziej napięta; czuć, że coś wisi w powietrzu, ale jako, że Mathilda jest jeszcze dzieckiem (w filmie ma jakieś 12 lat o ile pamięć mnie nie myli) do niczego nie dochodzi. W pewnym momencie jesteśmy świadkami sceny, w której Leon budzi się i zdaje sobie sprawę, że mała dziewczynka wpatruje się w niego intensywnie. I to by było na tyle, całe to napięcie nie wychodzi ponad to. Oczywiście jest też wersja międzynarodowa filmu, w której Mathilda, w noc poprzedzającą tą scenę próbuje namówić Leona na seks, lecz on znajduje jakąś wymówkę i ją spławia.

 
Byłbym… kiepskim kochankiem. (Serio tak powiedział)








To nic jednak w porównaniu do oryginalnego scenariusza, który można bez problemu znaleźć w necie, gdzie Leon naprawdę uprawia seks. Z dwunastolatką. Płacząc. Najgorszy jednak w tym wszystkim jest sposób w jaki scenarzysta opisał tą scenę. Zresztą sami zobaczcie (możecie klikać na zdjęcie - będzie w większej rozdzielczości):















Dla tych co nie szprechają po angielsku chciałbym zaprezentować moje własne tłumaczenie podkreślonych fragmentów:


#1: „Mathilda jest zbyt młoda, ale jest też jednocześnie zbyt piękna, zbyt śliczna, zbyt słodka i zbyt delikatna… Słodko, bardzo słodko, wchodzi na niego”

#2: „Ale, do diabła, jak pięknie jest zobaczyć ich uprawiających słodką miłość”

Kurde, nie wiem jak wam ale mi zapala się lampka ostrzegawcza oznaczona plakietką „ktoś tu jest chyba chorym zbokiem”. Rozumiem, że scenarzysta chciał pokazać w jaki sposób miłość do rodziców może się przenosić na kogoś innego (co ponoć jest badane przez psychologów), ale kurde to nie tak powinno wyglądać nie? Dlatego też decyzję o wycięciu tej sceny ze scenariusza przyjmuję z ulgą. W ten sposób dostajemy film, który sugeruje, który podsuwa pewne pytania ale nie łopatologicznie i sama kwestia pozostaje w sferze gdybań. Oczywiście chodzi w nim o więź jaka się tworzy między tymi dwoma bohaterami ale ta więź ma trochę inny charakter niż sobie wymyślił twórca pierwotnego scenariusza. A wy jak myślicie? Która wersja jest według was lepsza?

To by było dziś na tyle. Na pewno wrócę jeszcze do tego tematu, bo przykładów jest całkiem sporo. A na koniec chciałbym powiedzieć, że ktoś powinien chyba przeszukać komputer tego scenarzysty. Tak na wszelki wypadek.

poniedziałek, 3 września 2012

Recenzja: Merida Waleczna.



Oto nadszedł ostatni z pięciu wakacyjnych, subiektywnie ważnych dla mnie filmów: Merida Waleczna. Dorosły facet i chodzi na bajki? No cóż… to nie są zwykłe bajki moi drodzy tylko animacje robione przez studio Pixara (kiedyś wam wytłumaczę różnicę), które przyzwyczaiło nas do dorosłych, dopracowanych w każdym szczególe produkcji. Czy i tym razem Pixar stanął na wysokości zadania? Czy podczas seansu zalewałem się łzami jak podczas pierwszych minut Odlotu (a co!)? A może wzdychałem z zachwytu jak na widok podróży Wall-e przez galaktykę? Cóż… te i inne odpowiedzi poznacie czytając poniższą recenzję. Jedyne co mogę teraz powiedzieć to to, że było… rudo. Bardzo.



Teraz każdy dzieciak będzie chciał strzelać z łuku.




















Zacznijmy jednak od fabuły. Rzecz dzieje się w dawnej Szkocji, pełnej magii, niebezpieczeństw i twardych ludzi (pomijając tych kolesi, którzy zachowują się jak Włosi). Śledzimy losy księżniczki Meridy, córki króla Fergusa (świetny głos Ferdka Kiepskiego) i królowej Elinor. Młoda Merida oprócz tego, że jest właścicielką najlepiej animowanych włosów ever, jest także porywcza i nie boi się wystąpić przeciwko wiekowym tradycjom i własnej matce, silnej propagatorce owych tradycji. Wynika z tego niemała draka, szczególnie gdy Merida, która nie potrafi przekonać matki do swoich racji, sięga po mniej konwencjonalne środki zmiany losu.

 I tu pojawia się pierwsze zaskoczenie, gdyż otrzymujemy tutaj wyjątkowo kameralną opowieść, która skupia się głównie na rozwoju relacji buńczucznej łuczniczki i jej twardo broniącej tradycji matki. Odrobinkę zmylony zwiastunami (który to już raz hę?) oczekiwałem czegoś.. większego? Bardziej epickiego? Ale przyznam, że gdy pierwsze zaskoczenie minęło wsiąkłem w historię i nie widzę nic złego w jej kameralności. Fabuła prze do przodu bez żadnych większych przeszkód i choć nie pozostawia człowieka zdruzgotanego emocjonalnie (a niech cię Toy Story 3!) to nie pozostawia też niedosytu. Jedyne co mogę zarzucić to, że w filmie czuć bardziej Disneya niż Pixara. Wirtuozeria w snuciu opowieści  tych drugich pojawia się niestety tylko w kilku scenach. Troszkę szkoda, bo czuć było potencjał na coś większego.

Żadnych zastrzeżeń nie mam co do warstwy audio/wideo. Polska ekipa dubbingująca spisała się świetnie i chciałbym tutaj wyróżnić zarówno Ferdka Kiepskiego i panią od Meridy, która nadała głosowi głównej bohaterki zadziornego charakteru. Całość uzupełnia odpowiednio celtycka ścieżka dźwiękowa (szczególnie fajna w wersji angielskiej) i przepiękne krajobrazy. Pixar jak mało kto potrafi oczarować wykreowanym światem, a Merida Waleczna nie jest wyjątkiem. Dodam jeszcze, że kompletnie nie opłaca się iść na wersję 3D: to tylko beznadziejny dodatek. To jest jak z pamiętną Dosią: po co przepłacać jeśli nie widać różnicy?

Podsumowując: miałem z oceną Meridy niemały problem, lecz po dłuższym zastanowieniu stwierdzam, że film był dobry. Może i nie grał na emocjach tak jak reszta Pixarowych produkcji, niemniej jest to solidna animacja i nie uważam czasu jej poświęconego za stracony. Wyszedłem z kina odrobinkę zaskoczony ale na pewno nie zawiedziony. Polecam tym, którzy chcą się oderwać od kolejnych sequeli Madagaskaru i Epoki Lodowcowej.

Moja ocena: 7,5.