Jako, że jutro nadejdzie długo wyczekiwana premiera 3ciego sezonu Gry o Tron (to źle, że skrycie kibicuję Lannisterom?) chciałem skorzystać z okazji i przypomnieć wam jak ta cała Gra o Tron brzmi. Zanim jednak wkręcę wam motyw główny (ci go znają mogą już go zacząć nucić) chciałbym pokrótce przedstawić sylwetkę kompozytora, który popełnił tą ścieżkę: Ramin Djawadi, twórca m.in. niezłej ścieżki do Iron-mana i fenomenalnego soundtracka do gry Medal of Honor. Musicie wiedzieć, że pan Djawadi nie był pierwszym wyborem na stanowisko kompozytora: dostał tą fuchę dopiero na 10 tygodni przed premierą serialu. Dodatkowo producenci nałożyli na niego pewne ograniczenia: nie mógł używać wokali solo ani elementów bluesa, które to były już wykorzystywane w innych podobnych produkcjach. A skąd zaczerpnął pomysł na wrywający się w pamięć motyw tytułowy? Jako, że pracował już na prawie ukończonym materiale, pozwolono mu obejrzeć wygenerowaną komputerowo czołówkę, która silnie go zainspirowała. Poniżej macie efekt tej inspiracji:
Co tu dużo mówić, ten motyw znają pewnie wszyscy, nawet ci którzy serialu nie oglądali (ale mają znajomych, którzy ich katowali tym utworem – jeśli ktoś przeze mnie cierpiał to niech wie: nie mam wyrzutów sumienia!). Pytanie tylko czy poza głównym motywem są jakieś inne ciekawe utwory? Jako, że siłą serialu są głównie jego dialogi, większość nagrań ze ścieżki dźwiękowej służy jako tło, nie wyróżniające się niczym szczególnym. Na pierwszej płycie urzekły mnie tak naprawdę tylko 3 utwory. Jeden macie powyżej a dwa kolejne to: „The King’s Arrival” oraz „Finale”.
Ten pierwszy urzeka przede wszystkim taką… średniowiecznością i pompatycznością. Daje się czuć, że dotyczy jakiegoś ważniaka. Mniej-więcej po 1/3 następuje przejście, po którym dość łatwo można sobie wyobrazić wjeżdżającego do zamku wraz z całą świtą króla Roberta. Po głównym motywie, jest to chyba mój ulubiony utwór z pierwszej płyty. „Finale”, mimo że w sporej mierze opiera się na motywie przewodnim, ujmuje słuchającego swoją partią wokalną. Jak dla mnie jest to świetne zwieńczenie pierwszego soundtracka jak i pierwszego sezonu.
Ścieżka do drugiego sezonu prezentuje już nam trochę większą różnorodność. Świetne jest np. „Winterfell”, swoimi smyczkami sięgające prosto w duszę.
Gdy słyszę ten utwór oczyma wyobraźni widzę pola przykryte śniegiem (choć zwarzywszy na pogodę nie muszę polegać na wyobraźni – wystarczy wyjrzeć za okno). Do gustu przypadł mi również motyw towarzyszący Theonowi Greyjoyowi – „Pay The Iron Price”. Daje się w nim odczuć wagę czynu, który został przez niego popełniony. Chciałbym też pogratulować producentom decyzji o uwzględnieniu „Deszczy z Castamere” podczas napisów końcowych 9 odcinka. Świetny męski wokal pięknie ilustruje smutną historię opowiedzianą w tej pieśni:
Zanim zakończę dzisiejszą notkę chciałbym dodać, że opinie krytyków były mocno średnie (co zrozumiałe, bo tylko kilka utworów jest naprawdę dobrych). Jeden z nich zarzucił motywowi głównemu, że jest cienki i że kiepsko ilustruje tytułową sekwencję. Mam dla niego radę: CZAS WYMIENIĆ BATERIE W APARACIE SŁUCHOWYM! Za tydzień natomiast, zgodnie z prośbą, przyjrzymy się ścieżce do Cowboya Bebopa!
Ah, jakże cudownie by było żyć w świecie Disneya! Ubierać
się przy pomocy zwierząt z pobliskiego lasu, przeżywać fantastyczne przygody,
mieć przezabawnego zwierzęcego przyjaciela, który na pewno umie mówić (głosem
znanej osoby) a do na koniec ożenić się z piękną księżniczką (po uprzednim
pozbyciu się teściowej – zazwyczaj złej czarownicy). Normalnie bajka! No, chyba
że przypadłaby nam w udziale rola czarnego charakteru: wtedy mamy przekichane
na całego.
30 z nich już
nigdy nie wyda z siebie demonicznego śmiechu
Zacznijmy od tego, że główny wróg umiera w większości
produkcji z Disneya i to bynajmniej nie ze starości. Dlatego scenarzyści
Disneya często dwoją się i troją by ukazać śmierć Tego Złego w taki sposób by
nie naruszyć delikatnej psychiki dziecka – widza. Zazwyczaj więc wygląda to
tak, że biedaczysko jest strącane w przepaść i nie widać bezpośredniego momentu
jego śmierci. Ale czasami u scenarzystów do głosu dochodzi ich wewnętrzny
psychopata i przygotowują bardziej spektakularny zgon. Weźmy na przykład
takiego Frollo z „Dzwonnika z Notre Dame”. Nie dość, że spadając z katedry
Notre Dame rozplaskał się na ziemi, to jeszcze spadł w płomienie a na dodatek
przygniótł go jeszcze kamienny gargulec. To większa miazga niż to co z twarzą
Juniora zrobił Bruce Willis w „Sin City”. Na szczęście zgony nie są ograniczone
tylko i wyłącznie do upadków i to na nich chciałbym się skupić dzisiaj. Przed
wami: lista 5 najciekawszych, najbrutalniejszych i najstraszniejszych śmierci z
bajek Disneya!
Miejsce 5: Matka
Gertruda
Mamuśka, która zawsze wie lepiej od swojej córeczki –
Roszpunki wystąpiła w „Zaplątanych”. Mimo, że jej śmierć nie wydaje się wyjątkowo drastyczna, to uwierzcie mi: to musiało boleć. Wyobraźcie sobie
zestarzeć się o kilkaset lat zaledwie w kilka sekund. Ból musiał być
niewyobrażalny – wystarczy spojrzeć na jej reakcję i grymasy, szczególnie gdy
naciągnęła miłosiernie kaptur na twarz. Podczas gdy wszystkie jej narządy w
przyśpieszonym tempie zamieniały się w pył, ona miała jeszcze na tyle sił żeby
szamotać się po całej wieży i (z małą pomocą) wypaść przez okno. Na ziemię
spadł jednak już sam pył w pelerynie a Matka Gertruda dołączyła w ten sposób do
grona naśladowców Obi-Wana. Tylko, że on nie wył jak potępiony. Aha.. jeszcze
jedno: całe szczęście, że nałożyła kaptur – zmiany jakie przeszła jej twarz
musiały być okropne. Nie możecie sobie tego wyobrazić? Nie musicie! Ta znana scena z Indiany Jonesa IDEALNIE to ilustruje.
Miejsce 4: Arrow i
Scroop
MEGA niedoceniona „Planeta Skarbów” dostarcza nam aż
dwóch okropnych zgonów. Mimo, że śmierć obu tych „panów” nie jest pokazana na
ekranie, chciałbym rozważyć co się dzieje z nimi po tym jak wypadają poza
okręt. Zajmijmy się pierw Arrowem, któremu w udziale przypada śmierć w czarnej dziurze. Zostaje on poddany procesowi znanemu jako „spagettifikacja” (śmiejcie
się śmiejcie!), który mimo zabawnej nazwy jest okropną torturą. Pan Arrow
zostanie więc rozerwany w połowie (na wysokości kręgosłupa) przez panujące tam
różnice w grawitacji, ale przeżyje gdyż najważniejsze narządy pozostaną
nienaruszone. Pan Arrow dostał zatem miejsce w pierwszym rzędzie na spektakl pod
nazwą „rozrywanie ciała na poziomie atomowym”. Następnie to co zostało znowu
będzie rozerwane na pół I tak kilka lub nawet kilkaset razy – rozrywany na
coraz to mniejsze fragmenty. Okropność. Trochę lżej miał pan Scroop, który poprostu odleciał w kosmos, gdzie jego ciało zostało zamrożone praktycznie w
ułamku sekundy. Ale zanim się to stało, jego olbrzymie gałki oczne zostały
wyssane z oczodołów. On sam natomiast, już po strasznej śmierci, skazany został
na wieczną wędrówkę przez pustkę kosmosu. Chyba, że, jako kosmita, jest w
stanie przeżyć w próżni: wtedy czeka na niego „tylko” lot przez nieprzeniknioną
czerń i śmierć w wyniku odwodnienia/głodu.
Miejsce 3: Urszula
Książe Eryk z „Małej Syrenki” parkuje statkiem w brzuchu
monstrualnie obleśnej Urszuli. I pomyśleć, że nas tak cholernie boli jak mamy
drzazgę w palcu… Przyjrzyjcie się 0:04 sekundzie filmiku: coś takiego książę
zamontował w jelicie Urszuli przebijając ją na wylot. Najbardziej wymowne jest
jej puste spojrzenie, świadczące o prawie natychmiastowej śmierci. Gdzieś w
najniższym kręgu piekła Vlad Palownik bije brawo.
Miejsce 2: Skaza
„Król Lew” dostarczył nam bardzo drastyczną scenę
śmierci. Skaza, został pożarty żywcem przez Hieny. Jeśli jest jedno czego mnie
nauczyło Animal Planet to tego, że Hieny często nie przejmują się czy ich
ofiara żyje czy nie gdy przystępują do ucztowania. W trakcie takiego posiłku hiena
wchodzi sobie do środka unieruchomionego zwierzęcia (pamiętajcie, że nadal
żywego) i zaczyna sobie wyjadać takie kęski jak wątroba. Do tego dodajmy siłę
szczęk pozwalającą bez problemu gryźć na kawałki kości a otrzymamy śmierć, przy
której śmierć w Żelaznej Dziewicy wydaje się jak zgon przez łagodne łaskotanie.
Tak więc zjedzony żywcem Skaza dostarcza nam okropnie drastycznych wrażeń (a
Herkulesowi gustownego płaszczyka) ale to i tak nie jest według mnie najgorsze
co może spotkać czarnego charaktera.
Miejsce1: Dr
Facilier
Ten kawał skurczybyka z „Księżniczki i żaby” dostał to na
co zasłużył… a nawet chyba za dużo. Ja rozumiem, że zawieranie interesów z
duchami Voodoo to nie przelewki, ale gdy spod ziemi zaczynają wychodzić
zombi-laleczki, dookoła pojawiają się śpiewające upiorną pieśń Voodoo-maski i
gdy nawet Twój cień zaczyna robić pod siebie to wiedz że jest źle. Gdy oszalały
ze strachu Facilier jest wciągany przez nagrobek naprawdę zrobiło mi się go
żal. Wisienką na torcie jest jego mina, która pojawia się na nagrobku. Brr.. aż
mi się zimno robi. Co stało się z jego duszą? Mam nadzieję, że nigdy nie poznam
odpowiedzi na to pytanie.
Uwaga Programy! Dzisiaj na wyświetlaczu macie okazję
podziwiać odcinek nr 3 serii notek o soundtrackach. Tym razem pod mikroskop
trafia ścieżka dźwiękowa z filmu Tron: Dziedzictwo popełniona przez duet w
hełmach – Daft Punk. Ścieżka dźwiękowa, która, powiem wam już teraz, wymiata.
Jest tak dobra, że złośliwcy twierdzą, że sam film jest 2 godzinnym
teledyskiem.
Ale, ale… nie spawnowaliśmy się tutaj by wymieniać linie
dialogowe o filmie prawda? A więc: z grubsza soundtrack można podzielić na dwie
części – jedną zajmują utwory zdominowane przez motywy czysto symfoniczne a
drugą elektroniczny orgazm znany też jako „nagrania zrobione przez Daft Punk”.
Przyjrzyjmy się więc poszczególnym częściom, zaczynając od tej, w której
dominuje orkiestra. O dziwo jest ona.. mocno standardowa. Partie smyczkowe
mimo, że ujęte w ramy bardzo prostego motywu przewodniego tutaj sprawdzają się
świetnie. Oczywiście to może być kompletnie moje wrażenie, gdyż na dźwięk
jakichkolwiek skrzypiec aż mi piksele w ciele wibrują. Zresztą, sprawdźcie
sobie sami: macie tutaj utwór o nazwie „Flynn Lives”, rozpoczynający się
najbardziej oczywistymi skrzypcami jakie słyszałem. Ale co z tego! Brzmi to
fantastycznie! Oprócz niego jest jeszcze kilka czysto symfonicznych utworów (no
z małymi elektro-wstawkami), z których na wymienienie zasługuje „Adagio forTRON”, w którym ładnie, szczególnie w ostatnich sekundach, przebrzmiewa smutek
opowieści o upadku tworów ISO.
Druga część to natomiast czysto elektroniczne nagrania
takie jak słynny „Derezzed”. Pozornie chaotyczne, stało się prawdziwą wizytówką
całego filmu, na długo przed premierą. Mimo, że ma w sobie jakiś taki magnetyzm
to przyznam wam się, że tak przewałkowałem to nagranie, że teraz nie jestem w
stanie go słuchać. Ale na obronę powiem, że znam ludzi, którzy z całego soundtracka
lubią jedynie to nagranie. Znacznie bardziej podoba mi się „Solar Sailer”,
dający słuchaczom wytchnienie i ładnie współgrający z chwilą zadumy w scenie z
tym utworem. Na równi z nim (i wyżej niż „Derezzed”) stawiam też „End of line”,
który najbardziej ze wszystkich nagrań nosi na sobie znamiona duetu w kaskach.
Świetna linia melodii poprzecinana wstawkami dźwiękowymi jak z gier z epoki
8-bitów.
Według mnie najlepiej z całego soundtracka prezentują się
utwory, które łączą klasyczne instrumenty z elektronicznym brzmieniem. Taki choćby
„C.L.U”, towarzyszący dynamicznej scenie walki w powietrzu. Dwa, zdawałoby się
przeciwne, motywy współgrają ze sobą w ładnej harmonii, co słychać chyba
najbardziej w połowie nagrania. W bardzo podobnym tonie utrzymany jest „TheGame Has Changed”. Moje ulubione utwory?
Przede wszystkim fenomenalny „Disc
Wars” (skrzypce, skrzypce, skrzyyyypce!!), w którym w połowie orkiestra
symfoniczna oddaje pałeczkę komputerowi. Szczerze, za każdym razem gdy mam coś
napisać ten utwór leci w tle; jest taki… motywujący i zagrzewający. Po prostu świetna
robota! Drugi, z moich ulubionych utworów to „The Grid”.
Fenomenalna wstawka z
Jeffem Bridgesem (grającym jedną z głównych partii w filmie) w roli narratora
opisującym świat Sieci PRAWIE dorównuje narratorskim dokonaniom takiej jednejosoby. Po jego gadce następuje bardzo ładny motyw elektroniczny, świetnie
wprowadzający w nastrój całego soundtracka.
Na zakończenie warto jeszcze wspomnieć o nagraniu, które
nie znalazło się na płycie ze ścieżką dźwiękową. Mam tu na myśli „Separate Ways(Worlds Apart)”, które pojawia się, gdy pierwszy raz od 20 lat ktoś wchodzi do
salonu gier. Świetne nagranie, stanowiące nie dość, że komentarz odnośnie
relacji głównego bohatera z ojcem, to świetną grę na nostalgii, przypominającą
mi czasy gdy podobne piosenki leciały w salonach do których ja chodziłem. Także
tego… nigdy nie byłem dobry w pisaniu zakończeń więc ujmę to tak: to koniec tej
notki. Tradycyjnie zapraszam do komentowania i sugerowania co mam zrecenzować
za tydzień.
W dzisiejszym wydaniu soundtrackowej soboty chciałbym
przedstawić wam ścieżkę dźwiękową ze świetnego filmu z 2010 roku pt. „Incepcja”.
Napisana przez jednego z najbardziej znanych kompozytorów na świecie, Hansa
Zimmera, głównie zapadła mi w pamięć jako „ta, która dała światu instrumenty
dęte blaszane”. Oraz pewien dźwięk, z którego szydzili nawet w South Parku (a z
czego oni jeszcze nie szydzili?), i który został rozwodniony w innych
zwiastunach.
buuooooaaaahhh!
Ciekawe jest, że utwór z trailera – „Mind Heist” został
napisany nie przez Zimmera ale przez innego kompozytora: Zacka Hemseya i to
wyłącznie na potrzeby zwiastuna. Samo nagranie to czysta epickość. Proponuję
eksperyment: włączcie sobie go w tle podczas wykonywania codziennych obowiązków.
Zwykłe pójście do kibelka urasta wtedy do rangi wyprawy w celu uratowania
świata czy czegoś równie epickiego. Dlatego za skandal uznaję decyzję o
niewłączeniu „Mind Heist” do reszty soundtracka. Na szczęście sama ścieżka
dźwiękowa też się broni i to głównie za sprawą kanonady dętych blaszaków. Oprócz
charakterystycznych motywów (buuooooaaaahhh!) słyszymy też całkiem sporo
elektronicznych sampli, które jednak nie wybijają się ponad dźwięki orkiestry.
Osobiście moim ulubionym utworem jest przepiękny „Time”:
spokojny na początku, powolutku jest uzupełniany przez kolejne instrumenty, a
gdy do całości dołącza gitarka elektryczna całość nabiera mocy. Zresztą
posłuchajcie sami:
Zaraz po „Time” najczęściej wałkowanymi przeze mnie
utworami są „528491” i, jakżeby inaczej, „Dream is Collapsing”. Ten pierwszy w
ciągu swoich 2:23 minut bardzo ładnie buduje napięcie by na sam koniec
eksplodować znanymi już wszystkim (klikacie linki prawda?) dźwiękami. Z kolei „Dream
is Collapsing”… oh cóż to za nuta! Genialnie wpisująca się w akcję filmu, nadająca
mu niesamowitego dynamizmu. Broni się także po wyjęciu jej z kontekstu obrazu.
Jakiś czas po premierze filmu i soundtracku co i rusz się natykałem na
komentarze użytkowników Youtube’a, którzy sugerowali coś w stylu: ścisz dźwięki
w tym klipie i w tle puść „Dream is Collapsing”. Nie dziwię się kurde. Puszczone
w tle to nagranie może sprawić, że obrady sejmu nabiorą rangi i ważności (nie
wspominając o pięknych ujęciach przyrody).
W filmie główni bohaterowie używają pięknej piosenki Édith
Piaf „Non, je ne regrette rien”, jako sygnału do wybudzania się. Samej piosenki
w całości niestety nie uświadczymy na ścieżce dźwiękowej, jedynie kilka jej
sekund zostało wplecione w utwór „Waiting for a train”. Z samym nagraniem wiąże
się bardzo ciekawa rzecz. W filmie bohaterowie schodzą na różne poziomy snu co
objawia się między innymi zwolnieniem upływu czasu; parę godzin na jednym
poziomie trwać może 10sekund na poziomie wyżej. To ma swoje odniesienie w
soundtracku: Otóż pierwsze dźwięki „Non, je ne regrette rien” zostały
spowolnione przez Hansa Zimmera, dając nam słuchaczom główny motyw filmu (copotwierdza poniższy link)! Świetne zagranie Hans!
Na dzisiaj to tyle. Jak zawsze, jeśli macie jakieś
sugestię odnośnie soundtracków do zanalizowania przeze mnie, zostawiajcie je w
komentarzach. Podobałby się wam pomysł by przybliżać też sylwetki kompozytorów?
Co jest lepsze od filmu o super-bohaterze? Latami
najstarsi mędrcy i filozofowie łamali sobie głowy nad tym problemem aż tu nagle
w zeszłym roku jak poznaliśmy odpowiedź: film o grupie super-bohaterów. Zawsze
miło się ogląda zgraję zupełnie odmiennych indywiduów (koniecznie 2-3
skłóconych ze sobą!) kopiących złu metaforyczny zadek. Z tego też założenia
chyba wyszli twórcy kolejnej części przebojowej ekranizacji komiksu z 2010 roku
pod tytułem Kick-ass. Bez kolejnych przestojów prezentuję wam trailer Kick-assa
2!
Pierwsza część przypadła mi do gustu głównie za sprawą
bezkompromisowości i świeżości. Film o super-bohaterach, którzy nie mają
żadnych mocy? Gdzie główny bohater jest ciołkiem i miernotą? Ale potem pojawia
się Hit-Girl (ahh… Chloe), miotająca na lewo i prawo obelgami i uciętymi
kończynami 12-latka, która udowadnia nam, że to tak naprawdę ostra jazda bez
zapiętych pasów pod prąd na autostradzie z niewidomym za kierownicą (uwaga:
mogę trochę przesadzać). Cóż…
już po stroju i nazwie głównego złego z drugiej części („Mother Fucker”), którego cenzurowali w jednym z trailerów, śmiem
twierdzić, że film w całości pójdzie po bandzie. I dobrze. Natomiastgustowna zbroja głównego bohatera sugeruje, że i mu tym razem przypadnie w udziale trochę więcej akcji,
co mnie nawet cieszy. Oglądanie po raz kolejny go jako ultra-ciołka już nie
byłoby takie fajne; wystarczy że będzie po prostu ciołkiem. Do tego bardzo
ciekawie zapowiada się rola Jima Carreya jako Pułkownika Pasiastego Sztandara,
który o dziwo nie robi swoich firmowych min! Szok! Tak dalej pójdzie to może nawet
Johnny Depp przestanie grać Jacka Sparrowa w każdym kolejnym filmie!
Co mnie ziębi:
Dobra wiem, że każda opowieść o bohaterach musi mieć
swojego wujka Bena, ale po raz kolejny jak mam oglądać taki motyw to mi się
robi smutno. Pozostaje liczyć na to, że jak wszystko w tym filmie tak i ta
klisza zostanie wywrócona do góry nogami. Pierwsza część miała też świetny
soundtrack i mam nadzieję, że tak zostanie (chociaż leciutki dubstep w
trailerze uruchamia mój zmartwienio-metr). Poza tym chyba nie mam się co
martwić prawda? Naprawdę nie wiem jak mieliby to schrzanić.
Według filmwebu premiera 3 sierpnia ale jako, że podają
iż równocześnie na świecie i w Polsce to szczerze wątpię. Czas pokaże a ja będę
was oczywiście informował. Tym, którzy nie widzieli Kick-ass, chciałbym go z
całego serca polecić! Ten film naprawdę kopie dupy!