czwartek, 24 stycznia 2013

Recenzja: "Django".



O rany jak ja czekałem na ten film. Każda zapowiedź, każde zdjęcie i każda informacja sprawiała, że podpalałem się coraz bardziej. Najlepsze było to, że „Django” miał realne szanse żeby spełnić wszystkie obietnice, a nawet by dać więcej. I wiecie co? Nie zawiodłem się ani trochę! Drogi Quentinie Tarantino (o czymś to świadczy jeśli Word nie podkreśla jego imienia i nazwiska nie?), chylę ci kapelusza i chowam rewolwer do kabury. Udało ci się!

Tytułowy bohater to czarnoskóry niewolnik (Jamie Foxx), który po oswobodzeniu wyrusza wraz z niemieckim łowcą głów (fenomenalny Christoph Waltz) na ratunek swojej żonie przetrzymywanej przez brutalnego plantatora (świetny Leonardo DiCaprio). Jako, że jest to w 100% film Tarantino możemy spodziewać się, że cała historia wypełniona będzie fantastycznymi dialogami, świetnymi rolami na wpół zapomnianych aktorów (Don Johnson), wybuchową i soczystą jak cholera akcją oraz odniesieniami do filmów, które oglądał chyba tylko sam Tarantino. Wszystkiemu przygrywa bardzo dobrze dobrana muzyka, która obfituje w zaskakujące (ale nie gryzące się z filmem) nagrania.

Powiem wam, że dawno się tak wyśmienicie nie bawiłem w kinie. Praktycznie każda scena służy naszej rozrywce, nie ważne czy to obfitująca w efektowne rozbryzgi strzelanina czy jakiś przezabawny dialog z udziałem Christopha Waltza. Uwielbiam gdy film sprawia, że reaguję na głos a tym razem nie byłem sam: gromkie salwy śmiechu przetaczały się przez całą salę kinową. Najciekawsze jest to, że na filmach Tarantino radujemy się nie tylko z błyskotliwych dialogów ale również gdy ktoś zejdzie z tego świata w wyjątkowo widowiskowy sposób (czyli praktycznie każdy kto umiera w „Django”) co zazwyczaj okraszone jest zbiorowym „ochochochżesz-w-mordę!” ze strony widowni. Podobało mi się, że mimo poważnej tematyki Quentin zaryzykował lekkie podejście do tematu i jak to zazwyczaj bywa w jego przypadku: udało mu się to w pełni (zresztą wystarczy przypomnieć sobie końcówkę Bękartów Wojny). Oczywiście oberwało mu się od pewnego reżysera ale cóż poradzić jeśli ów reżyser usiadł na postawioną na sztorc miotłę.

Podsumowując: kto powinien się wybrać na ten film? Cóż… fani twórczości Tarantino już na pewno to zrobili. Niezdecydowanym lub niezaznajomionym z jego filmografią polecam pierw obejrzeć „Pulp Fiction” po czym przejść do „Bękartów Wojny” – jeśli wam przypadną do gustu oba filmy to na „Django” będziecie się bawić świetnie. Jeśli nie… to nie ma dla was ratunku.

Moja ocena: 9

niedziela, 20 stycznia 2013

Recenzja: "Życie Pi".



Trochę bałem się tego filmu. Pierwszy trailer nie nastawił mnie zbyt optymistycznie: ot jakaś opowiastka o biednym i wymizerowanym hindusie z prawdopodobnie wymuszonymi motywami religijnymi i wciśniętymi na siłę efektami 3D. Moje podejście wiązało się prawdopodobnie z niesmakiem jaki utrzymywał mi się w buzi po obejrzeniu „Slumdoga: Milionera z ulicy”. Potem na szczęście przeczytałem książkę, która skutecznie przywróciła moje zainteresowanie tym filmem. Pomyślałem sobie: „ej to może się udać!”. Pytanie teraz czy świat postanowił jak zwykle sprowadzić Naiwnego Piotrka siłą na ziemię? Przeczytajcie poniższą recenzję to się dowiecie!

Kici kici, taś taś.
Fabuła toczy się na dwóch płaszczyznach. Na jednej mamy młodego Pi, hindusa i syna właściciela zoo, który wraz z rodziną i całym zwierzyńcem płynie na statku w stronę Kanady i lepszego życia. Wszystko przerywa jednak tragedia: ich statek tonie a Pi, któremu udaje się dotrzeć do szalupy zmuszony jest dryfować po Pacyfiku za towarzysza mają dorosłego tygrysa bengalskiego (Tom Hanks lepiej dobiera sobie znajomych). Na drugiej płaszczyźnie widzimy już dorosłego Pi, który relacjonuje te wydarzenia pewnemu pisarzowi, jednocześnie zahaczając o tematy religijne.

I tu dla mnie pojawił się pierwszy zgrzyt. Pi jest człowiekiem głęboko wierzącym i w segmencie pokazującym go na wodzie z kociaczkiem w łajbie wszystko jest w porządku: wszelkie odwołania do sił wyższych są w 100% na miejscu. Problem mam tylko z dorosłym Pi, który ładuje w widza spore ilości truizmów. Te jego wynurzenia są takie jak się obawiałem: odrobinkę wymuszone i dość oczywiste. Oczywiście mogę też być odrobinkę przewrażliwiony na tym punkcie bo ogólnie nie lubię takich motywów. Nie zrozumcie mnie jednak źle: te fragmenty są na szczęście nieliczne i krótkie i nie przeszkadzają w odbiorze filmu. Poczułem się jakbym znalazł kilka płatków zbożowych w mojej misce płatków czekoladowych: nie do końca się tego spodziewałem ale i tak zjadłem. Ważniejszy jest fakt, że filmowi udaje się wywołać prawdziwe emocje! Potrafi wzruszyć i to nie uciekając się do żadnych ckliwych chwytów! Wyszedłem z kina z wilgocią w oczach i za to należy się „Życiu Pi” spory plus.

Może fabularnie nie jest jakoś wybitnie ale dzięki lekkiemu baśniowemu zabarwieniu całej tej historii ogląda się film przyjemnie i bez dłużyzn. Prawdziwą perełką są jednak zdjęcia i scenografie. Co tu dużo mówić: ten film jest piękny. Pomysłowe przejścia, przekonujące efekty specjalne i wybitnie śliczne scenografie są dla oczu tym czym dla pustego żołądka trzydaniowy obiad w pięciogwiazdkowym hotelu. Znaczy się ucztą. Do tego dochodzi genialnie animowany tygrys. Czuć wręcz bijące od niego zagrożenie. Zrobić świetnie animowanego zwierzaka, który zagra przekonująco jest okropnie ciężko (o czym przekonali się twórcy „Zmierzchu”) ale w „Życiu Pi” sztuka ta się udała. Całości dopełnia dobra kreacja głównego bohatera.

Podsumowując, „Życie Pi” jest dobrym filmem. Olśniewający wizualnie gubi trochę wyrazu w tej drugiej warstwie. Tak więc w wojnie krytyków („jest genialny” kontra „jest nudny”) staję po środku; kompletnie nie żałuję wydanych na niego pieniędzy bo bawiłem się dobrze. Koniecznie zabierzcie na niego swoje dziewczyny, żony itp. istnieje szansa, że im spodoba się bardziej.

Moja ocena: 7

czwartek, 3 stycznia 2013

Recenzja: "Hobbit: Niezwykła podróż".



Hej ho, hej ho, rozwalić Pierścień by się szło! Chociaż nie… to nie ta pieśń. Ale nie powinno was dziwić, że mi się to myli ponieważ ta nowa jest wybitnie podobna. Pierwsze sceny „Hobbita” sprawiają, że czujemy się jak na starych śmieciach – witają nas znajome postaci, swojskie wydają się też plenery a do tego w tle przygrywa muzyka, którą znamy i kochamy (i wałkujemy co najmniej raz w tygodniu). Nic, nawet cholerna czcionka, którą napisali tytuł, nie pozostawia wątpliwości: wracamy do Śródziemia by wyruszyć w kolejną, przepełnioną magią, podróż!

Ahh, jak miło powitać starego druha!

Tym razem śledzimy losy Bilba Bagginsa, hobbita wiodącego spokojne i sielskie życie w najbardziej zielonym zakątku Śródziemia - Shire. Sielankę niestety przerywa zew przygody, który pod postacią czarodzieja Gandalfa pojawia się na progu domku Bilba. Ów czarodziej wybrał bowiem naszego hobbita jako 14 członka wyprawy krasnoludów mającej na celu odzyskanie utraconej na rzecz straszliwego smoka krasnoludzkiej ojczyzny. Jak możemy przypuszczać wyprawa nie będzie łatwa i podczas niej Bilbo będzie musiał się niejednokrotnie popisać sprytem i odwagą. Jest tylko jeden mały problem: podróż trwać będzie aż 3 części i w najnowszej tak naprawdę ta wesoła gromadka ledwo czyni jakiekolwiek postępy.

Peter Jackson w przypływie szaleństwa/geniuszu (granica tutaj jest okropnie cienka) postanowił rozszerzyć znaną z „Hobbita” historię o nowe wątki zaczerpnięte z „Niedokończonych Opowieści” i innych źródeł dających szerszy pogląd na całą historię Śródziemia. Nie mówię, że to źle ponieważ mi jako wielkiemu fanowi twórczości Tolkiena sprawiało przyjemność wyłapywanie smaczków i innych odniesień. Problem tkwi jednak gdzie indziej: Jackson naotwierał sporą ilość wątków, z których naprawdę niewiele zostaje wyjaśnionych. Przez to pierwsza część filmu (ale dopiero po wyruszeniu z Shire’u) może wydawać się odrobinkę przegadana – w jakiś sposób trzeba było zawiązać te wątki prawda? Brakuje też jakiejś bardziej określonej konkluzji, bardziej wyraźnego zakończenia.

Ale tak naprawdę co z tego! To nadal jest nasze Śródziemie, które tak zapadło w pamięć po trylogii „Władcy Pierścieni”. Wrażenie braku konkluzji może być równie dobrze spowodowane faktem, że chciałoby się oglądać dalej! Całość mnie nie znużyła a te trzy godziny w kinie minęły dość szybko. Mimo wszystkich  spowolnień w rozwoju fabuły, widz (jeśli na to pozwoli) jest porywany przez wizję wykreowanej przez Tolkiena i przeniesionej tak dobrze na ekran krainy. Magiczność świata wylewa się z ekranu hektolitrami a nasza wesoła gromadka pakuje się w coraz ciekawsze sytuacje uzupełniane świetnymi sekwencjami akcji. Znajdzie się nawet kilka scen–perełek, spośród których wybija się genialna scena z Gollumem, która przewyższyła wszelkie moje wyobrażenia. To po prostu trzeba zobaczyć! W porównaniu z „Władcą Pierścieni”, „Hobbit” wydaje się bardziej… baśniowy; o ile ten pierwszy to epopeja fantasy tak „Niezwykła Podróż” to czysta baśń z rozmawianiem ze zwierzętami i króliczymi zaprzęgami na czele. Czy to źle czy dobrze zależy od osobistych upodobań widza; mnie taka konwencja bardzo przypadła do gustu.

Standardowo – słówko o stronie technicznej. 3D o dziwo sprawuje się całkiem nieźle nawet w mocno zaciemnionych scenach, ale jest użyte głównie do nadania „głębi” obrazowi: nie spodziewajcie się wylatujących z ekranu dzid (najlepsze efekty 3D są… na reklamach). Dodatkowo, „Hobbita” udało mi się zobaczyć w osławionych 48 klatkach na sekundę i muszę wam powiedzieć jedno: rewelacji nie ma. Dość dobrze sprawdza się w szerokich ujęciach pokazujących przepiękne plenery (co tu ukrywać: Nowa Zelandia jest jednym z najważniejszych aktorów w tym filmie) i po jakichś 15 minutach przestaje się zauważać ten efekt; przynajmniej do czasu gdy nie pojawia się jakaś scena, która wygląda jakby ją na przewijaniu włączyli. Trwa to zazwyczaj chwilkę ale potrafi skutecznie wyrwać ze „wczuwki”, boleśnie przypominając, że siedzi się w sali kinowej.

Czy zatem warto iść do kina na „Hobbita”? Według mnie jak najbardziej! Wszelkie mankamenty i niedostatki nie są w stanie przyćmić tego jak bardzo dobry jest ten film. Jeśli ktoś jest fanem „Władcy Pierścieni” lub jeśli komuś się on „tylko” podobał to tak naprawdę nie muszę go zachęcać. Co innego jak się go nie widziało, wtedy trzeba sobie odpowiedzieć na jedno bardzo ważne pytanie: czy jesteś gotowy wpuścić trochę magii i czarów do swojego życia? Chociaż na trzy godziny?

Moja ocena: 8

Ps. Masz ciarki słuchając tego nagrania? Tak? To gratuluję - "Hobbit" przypadnie Ci do gustu.