środa, 28 listopada 2012

Recenzja: "Atlas Chmur".


„Atlas Chmur” jest lepszy niż książka, na podstawie której powstał! Rany… nigdy nie podejrzewałem, że kiedykolwiek będę miał okazję powiedzieć to zdanie a już tym bardziej w odniesieniu do filmu, co do którego miałem tyleobaw. Ale czy zatem film jest wart polecenia? W końcu książka mogła być słaba (i była) co by znaczyło, że film może być co najwyżej średni. Cóż… takich rzeczy raczej się ze wstępów do recenzji nie dowiecie, więc nie pozostaje nic innego jak przejść do meritum.


Chociaż raz tłumacze nie mieli problemów z tytułem.
















„Atlas Chmur” to 3 godzinna (pamiętajcie żeby się wysiusiać przed seansem – wstrzymywanie grozi powstaniem kamienia nerkowego!) epopeja science-fiction, na którą składa się 6 zdawałoby się odrębnych historii. Każda z nich nie dość, że przedstawia dzieje innego bohatera to jeszcze jest nakręcona w różnym stylu: mamy tutaj m.in. komedię czy kryminał. Wszystkie łączy motyw przewodni: reinkarnacja i kolejne wcielenia tej samej osoby. Obawiałem się osobiście, że fabuła może być mocno nieczytelna dla osób niezaznajomionych z książką, ale nie było aż tak źle! Mimo sporych przeskoków czasowych i mocnego poszatkowania da się śledzić całą historię bezmigrenowo.

Tak naprawdę to co rodzeństwo Wachowskich razem z Tomem Tykwerem zrobiło z fabułą książki zasługuje na gromkie brawa! Z rozmemłanej i nudnawej książki (nie wierzcie Empikowi! Taka to epopeja fantasy jak z bułki pocisk artyleryjski) udało im się wycisnąć najsmaczniejsze kąski i podać je w wyśmienitym sosie. Wszystkie historie są emocjonujące i wciągają jak Włosi spaghetti do tego niektóre zwroty akcji na prawdę potrafią zaskoczyć. Daje tu również znać o sobie mistrzowskie wyczucie tempa akcji; gdy pojawia się groźba, że ilość dialogów mogłaby znużyć widza nagle częstowani jesteśmy angażującą sceną akcji. Mógłbym chwalić w ten sposób długo ale wydaje mi się, że największą reklamę temu filmowi robią… moje pośladki. Jako, że okoliczności zmusiły mnie bym oglądał ten film na schodach i bez oparcia bałem się, że moje zacne i delikatne 4 litery podniosą alarm po 10 minutach seansu. I być może piszczały z bólu ale film tak mnie wciągnął (mimo znajomości fabuły po przeczytaniu książki), że nic nie zauważyłem.

Rewelacyjnym pomysłem trójki reżyserskiej było obsadzenie aktorów w wielu rolach jednocześnie – taki np. Tom Hanks gra 6 skrajnie różnych postaci (moja ulubiona? Dermot Hoggins). Dzięki takiemu zabiegowi przedstawiona tutaj wędrówka dusz jest świetnie uwypuklona. To co w książce było zaledwie zarysowane tutaj jest nam serwowane z siłą i prędkością rozpędzonego parowozu (niekiedy to zaczyna odrobinkę drażnić – gdy bohaterowie zaczynają klepać rzeczy w stylu „mieliśmy się spotkać i wiem, że już się kiedyś spotkaliśmy”). Oklaski tutaj należą się stylistom i makijażystom, którzy Oscara za charakteryzacje jak nic mają w kieszeniach. To co wyczyniali z aktorami zasługuje na najwyższą pochwałę. Polecam zostać na napisach ponieważ w ich trakcie prezentowane jest zestawienie wszystkich postaci granych przez każdego aktora (zaufajcie mi – kilku was zaskoczy).


Moja reakcja po zobaczeniu kto grał pielęgniarkę.
















Muszę przyznać, że jestem zachwycony i zaskoczony. Krytycy filmowi praktycznie jednogłośnie zjechali ten film… no ale im się nie dziwię: mając w perspektywie reinkarnację w kamień (a to ich bez wątpienia czeka) też byłbym odrobinkę drażliwy. Książka, która uznawana była za nieekranizowalną została nie dość, że z bardzo dobrym skutkiem przeniesiona na srebrny ekran to jeszcze rezultat jest jednym z najbardziej pozytywnych zaskoczeń w tym roku! Polecam wszystkim fanom science-fiction. A nie-fanom mówię: to dobry moment, żeby spróbować się przekonać.

Moja ocena: 9

wtorek, 13 listopada 2012

Recenzja: Looper - pętla czasu.


Moje oczekiwania względem Loopera były spore, żeby nie powiedzieć monstrualne. Do tego entuzjastyczne recenzje specjalistów nakręcały mnie jeszcze bardziej. Aż mi się najnowszy Batman przypomniał : sytuacja była taka sama a film okazał się „zaledwie” dobry. Zresztą o oczekiwaniach pisałemjuż jakiś czas temu więc nie będę się powtarzał. Pozostają zatem dwa pytania: czy film okazał się tak dobry jak twierdzili krytycy i, co najważniejsze, czy Bruce Willis mimo 57 lat na karku nadal kopie dupy? Jeśli chcecie poznać odpowiedzi na te pytania to zapraszam do czytania!

Ale po kolei: zacznijmy od fabuły. Rok 2044 jest miejscem (i czasem), w którym działają tytułowi looperzy: pracujący dla mafii zabójcy. Jednym z nich jest główny bohater Loopera: Joe (Joseph Gordon-Levitt, z lekkopodrasowaną buźką). Szkopuł polega na tym, że zarówno mafia jak i przyszłe (to bardzo dobre słowo w tym kontekście) ofiary Joe’go znajdują się… 30 lat w przyszłości. Otóż bandziory wysyłają swoich przeciwników z roku 2074 w przeszłość, gdzie ludzie pokroju Joe’go witają ich flintą i poczęstunkiem w formie ołowiu, kasując przy tym ładną sumkę. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że podczas jednego ze zleceń Joe staje naprzeciwko siebie samego z przyszłości (Bruce Willis). Chwila wahania pozwala na ucieczkę temu drugiemu i tak zaczyna się wyścig z czasem: mafia bowiem nie wybacza takich wpadek.


Też bym chciał żeby moje starsze ja było Brucem Willisem
















Na początku chciałbym zaznaczyć, że to nie jest film akcji. Niektórzy mogli wyjść z mylnego założenia, że skoro w filmie gra Bruce to pewnie będzie sporo naparzania. Otóż nie moi drodzy! Looper jest thrillerem science-fiction i do tego cholernie dobrym! Poprzez przerzucenie ciężaru opowieści z akcji na postaci dostajemy wciągającą historię ze świetnie rozpisanymi i umotywowanymi postaciami. Muszę przyznać, że tak pełnowymiarowych kreacji nie widziałem w kinie już dawno – nie ma podziału na tych złych i dobrych, wszyscy funkcjonują w odcieniach szarości. Joe nie jest przyjemną w odbiorze postacią: w końcu jest ćpunem i mordercą ale i on potrafi wykrzesać z siebie uczucia, o które nigdy byśmy go nie podejrzewali. Oczywiście same sekwencje akcji są obecne i niesamowicie trzymają w napięciu. Ja ze zdenerwowania siedziałem na krańcu fotela bezwiednie obgryzając paznokcie (w czym nie byłem sam – pozdrawiam mojego kinowego sąsiada z lewej). Świetnie się wpasowują w ogólną fabułę i nie czuje się, że są w jakikolwiek wymuszone – przeciwnie, każda jest umotywowana przez historię i stanowi jej integralną część.

Niezmiernie podobała mi się wizja Stanów Zjednoczonych z roku 2042: bród, ubóstwo i bezprawie są na porządku dziennym a brak zasobów naturalnych aż nadto widoczny w postaci alternatywnych rozwiązań w stylu paneli słonecznych na zdezelowanych samochodach. Uwagę zwraca też oszczędność efektów specjalnych nietypowa dla Hollywoodzkich produkcji science-fiction: reżyser nie ciska nam ich w twarz krzycząc „patrzcie jaki jestem wizjonerski” lecz umiejętnie trzyma je na wodzy. Jako że worek z superlatywami nadal mam otwarty, chciałbym kilkoma pozytywnymi epitetami sypnąć w stronę udźwiękowienia i aktorów. Hipnotyczna muzyka podparta jest mocnymi efektami dźwiękowymi (w końcu wystrzał z broni nie brzmi jak pierdnięcie przez słomkę z tłumikiem),  Aktorzy również spisali się na medal. Wcielający się w tą samą postać Levitt i Willis naprawdę stają na wysokości zadania.

Film mnie naprawdę oczarował i już od pierwszych chwil wessał w swój świat. Co jakiś czas, przy bardziej napiętych scenach, z sali kinowej wyrywał się okrzyk zdumienia; nawet mi samemu (często nieskoremu do głośnego reagowania na filmy) nieraz wyrwało się z ust donośne „o żeż w mordę”. Dla mnie jest to świetny film, opowiedziany z prawdziwą wirtuozerią i werwą. Jest też przede wszystkim świeży, co w dzisiejszych czasach sequeli i remake’ów jest ogromnym plusem. Do tego Willis należycie kopie dupy. Czego chcieć więcej?

Moja ocena: 9