niedziela, 19 maja 2013

Weekend z soundtrackiem: Drive.

Jak widzicie wieści o śmierci "weekendu z soundtrackiem" są mocno przesadzone! W dzisiejszej edycji przyjrzymy się bliżej muzyce ze świetnego filmu z Ryanem Goslingiem, którą skomponował niejaki Cliff Martinez - były perkusista Red Hot Chili Peppers. Zanim jednak przejdę do opisu poszczególnych nagrań chcę wam przedstawić pokrótce moją teorię dotyczącą muzyki filmowej. Otóż z grubsza można ją podzielić na dwa rodzaje. Pierwszy to taka ścieżka dźwiękowa, która atakuje nasze uszy i wbija się pod czaszkę niczym wiertarka udarowa wbijająca się... pod czaszkę. Do tej kategorii należą soundtracki z takich filmów jak Jurassic Park, Gwiezdne Wojny, Powrót do przyszłości czy Indiana Jones - ścieżka dźwiękowa staje się w tej kategorii na równie rozpoznawalna co film. Co innego z drugą kategorią: w niej soundtrack wtapia się w tło i to czasami tak mocno, że po filmie nie jesteśmy w stanie powiedzieć czy było słychać jakąkolwiek muzykę. Zatem... do jakiej kategorii należy soundtrack do "Drive"? Cóż... do obu.

czwartek, 16 maja 2013

[UPDATE] Czekamy na: "Pacific Rim".

Dzisiaj szybciutko. Wychodzi na to, że rok 2013 jest rokiem renesansu science-fiction. No bo spójrzcie: nowy Star Trek, Gra Endera, opisywany już przeze mnie Elizjum, Gravity (do którego wrócę w którejś z kolei "czekamy na") oraz Pacific Rim, na którym się teraz skupimy. Co roku na lato Hollywood serwuje nam jakiś wysokobudżetowy i okropnie widowiskowy film, którego fabułę można podsumować jednym zdaniem: "no się klepią, nie?". Co zatem wyróżnia Pacific Rim spomiędzy tego grona letnich (dwuznaczność zamierzona!) filmów? Przede wszystkim reżyser: Guillermo Del Toro, którego możecie znać z rewelacyjnego Labiryntu Fauna. To i fakt, że głównymi bohaterami w filmie będą olbrzymie roboty piorące się na rakietowe pięści z kosmitami. Brzmi dość głupio nie? No cóż... obejrzycie pierw poniższy zwiastun:




poniedziałek, 13 maja 2013

Jak przygotować się do roli. Ekstremalnie.

Pisałem kiedyś o tym jak ciężki jest żywot aktora: nie dość, że do roli trzeba się przygotować psychicznie i fizycznie to jeszcze reżyser często stara się dopiec tylko po to by uzyskać ułamek sekundy prawdziwej reakcji. Dziś chciałbym się skupić na tej pierwszej części: na przygotowaniach do roli. Otóż jak wiadomo aktorzy często "stają" się postaciami, które grają. Weźmy np. takiego Viggo Mortensena, który na potrzeby "Władcy Pierścieni" na prawdę stał się Aragornem. Gdy ktoś go wołał to musiał mu mówić "Aragorn" bo inaczej nie odpowiadał, jak spał to tylko ze swoim mieczem i na ziemi nie w łóżku. Całkiem nieźle prawda? Cóż... w porównaniu do następnego zawodnika przygotowania Viggo będą wyglądały jak budżetowe próby zrobienia kostiumów do Gwiezdnych Wojen. Otóż aktor, któremu chcę się bliżej przyjrzeć dostał za tą rolę Oscara w 2003 roku (będąc najmłodszym laureatem w ogóle) i udowodnił, że nawet mężczyźni z nosem wielkim jak pół Afryki mogą całkiem legalnie molestować Halle Berry. O kim tu mowa? Zapraszam do dalszej części to się przekonacie!

"Kopnęłabym cię w jaja, ale ludzie patrzą"

sobota, 11 maja 2013

Recenzja: Iron Man 3

Ah w końcu jest! Świeżutki, jeszcze lśniący i uzbrojony po zęby wylądował właśnie w kinach na całym świecie. Chociaż... patrząc na wyniki oglądalności to zamiast "wylądował" powinienem napisać, że wpadł przez sufit, rozpierdzielił nasze portfele z repulsorów, uwiódł nam kobiety jednym tekstem i sprawił, że każdy facet chciałby nim być. No i jako bonus ma twarz Roberta Downeya Juniora. Mamy zatem w jednym miejscu wszystko to co sprawiło, że pierwszy Iron Man był taki fajny, nie da się tego skaszanić przecież prawda? Cóż... druga część też niby miała te wszystkie elementy i wyszło jak wyszło. No, ale czas na konkrety: pewnie chcecie wiedzieć jaki jest Iron Man 3, co nie? (Przyznajcie się: i tak już zjechaliście na dół żeby zobaczyć ocenę!). Zatem zapraszam do dalszej części notki!


piątek, 3 maja 2013

Recenzja: Olimp w ogniu

Długo zastanawiałem się czy istnieje możliwość napisania tej recenzji bez jakichkolwiek odniesień do pierwszej Szklanej Pułapki. Po głębokim namyśle (czyli wizycie w toalecie podczas pisania tej notki) stwierdziłem, że jest to kompletnie niemożliwe. Sami zobaczcie: samotny facet, w zamkniętym środowisku przejętym przez terrorystów, praktycznie bez broni. Jedyną różnicą jest odrobinkę mniejsza ale jakby trochę bardziej rozpoznawalna miejscówka.

A to nie ten znany dom z Beverly Hills?

poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Zmieniając scenariusze: Zmierzch.

Wiecie co? Wykopałem ostatnio całkiem ciekawą informację, według której otarliśmy się o... możliwe, że całkiem dobry "Zmierzch". No... na pewno lepszy niż to co otrzymaliśmy. Tak, ten "Zmierzch" z gej-wampirami i gej-wilkołakami (wybaczcie ale nie pamiętam go za bardzo). W każdym razie sytuacja wyglądała tak, że zanim jeszcze wszystkie nastolatki na świecie ogarnęła nekro-mania (bądź co bądź Edward był trupem) prawa do ekranizacji "Zmierzchu" nabyło studio Paramount, które stwierdziło, że na książce Stephanie Meyer nie da się zarobić, a i samej historii nie da się traktować poważnie. Jesteście ciekawi skąd wiem, że wersja Paramount'u by była lepsza? Bo miała karabiny.


Nadszedł "Zmierzch" twojego życia, gnojku!


poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Recenzja: "Krudowie"

Nowa animacja DreamWorksów ma już na starcie plusa za to, że nie jest sequelem którejś z ich wcześniejszych produkcji. Niesamowite, że włodarze studia zdecydowali się na taki ryzykowny ruch...  widocznie nawet oni zauważyli, że klepanie samych sequeli jest na dłuższą metę kiepaśnym pomysłem. Szczerze mówiąc niewiele się spodziewałem po tym filmie bo ani jakoś na niego nie czekałem ani nie oglądałem zbytnio trailerów a poszedłem na niego tylko dlatego, że trzeba było wykorzystać opakowania po kinderkach (kończy się promocja w Multikinie). Oczywiście wersja, którą oglądałem była w 2D. Czy film mi się podobał? A żeby was nie trzymać w niepewności to powiem: tak. Po szczegóły odsyłam do dalszej części notki!

niedziela, 21 kwietnia 2013

Weekend z soundtrackiem: Cowboy Bebop.

W końcu udało mi się porządnie zabrać za soundtrack towarzyszący anime pt. Cowboy Bebop. Ścieżka dźwiękowa do tego serialu jest praktycznie równie legendarna jak on sam (a nawet troszkę bardziej), a wagę jaką dla twórców ma muzyka widać choćby w nazewnictwie poszczególnych odcinków. Ale zanim przejdziemy do poszczególnych nagrań chciałbym wam pokrótce przedstawić co i jak. Autorką jest Yoko Kanno wraz z zespołem The Seatbelts, który powstał specjalnie w celu nagrania ścieżki dźwiękowej do serialu. Samych albumów są trzy + soundtrack do kinówki, ale to nie wszystko bo oprócz nich pojawiły się jeszcze mini albumy, CD z singlami a nawet płytka z remixami najważniejszych piosenek, która została nagrana tak by sprawiać wrażenie pirackiej audycji radiowej. Na soundtracku dominują motywy bluesowe oraz jazzowe ale tak na prawdę znajduje się tutaj wszystko od heavy metalu przez muzykę inspirowaną dzikim zachodem po muzykę klasyczną. Jako, że nagrań jest sporo postanowiłem wyszczególnić pięć moich ulubionych pozycji bez jakiejś określonej kolejności. Resztę ciekawych nagrań, które nie załapały się do tej piątki postaram się linkować w opisach. Tak więc nie zwlekajmy: oto moje subiektywnie ulubione nagrania z Cowboya Bebopa!

środa, 17 kwietnia 2013

Ten tytuł to MacGuffin.

W dzisiejszej notce chciałbym wam przedstawić pewne pojęcie brutalnie i siłą wyciągnięte prosto z języka filmowców: "MacGuffin". Zanim przejdę jednak do sedna pozwolę sobie wyjaśnić: nie, to nie jest gatunek jabłka. Okej... skoro mamy to za sobą to przejdźmy do rzeczy: skąd się wziął MacGuffin, co dokładnie robi i jakie są przykłady jego zastosowania. Wszystko zaczęło się dawno temu, w krainie daleko na zachodzie zwanej Fabryką Snów. Żył tam pewien człowiek o imieniu Alfred, który jednocześnie był autorem tego terminu i najbardziej znanego obrysu ciała:



Pokrótce, jako MacGuffin zwykło się określać element fabuły (bardzo często jakiś MEGA wartościowy przedmiot), który służy tylko i wyłącznie do popychania historii do przodu i nie ma jakiegokolwiek znaczenia po wypełnieniu swojego zadania. Wskazanie macguffina w danym filmie jest jednak dość problematyczne. Weźmy taki np. wpis z Polskiej wikipedii, gdzie jako przykład podają Świętego Graala z 3ciej części Indiany Jonesa. Zgadzam się, że do pewnego momentu jest on mucguffinem bo wypełnia standardową formułkę "musimy go odnaleźć przed tymi złymi", ale w pewnej chwili przestaje nim być i staje się centralnym punktem fabuły.

Jak zatem wykryć owego popychacza? Cóż... najłatwiej jest się zastanowić czy daną rzecz można bezproblemowo zamienić na jakiś inny przedmiot nie naruszając przy tym struktury fabuły. Coś jakbyście zamieniali wyciągnięty już klocek Jengi na jakiś klocek Lego. Pozwólcie, że posłużę się innym przykładem: w Titanicu Jamesa Camerona na początku dosyć ważny wydaje się naszyjnik "Serce Oceanu" należący do Rose, ale zostaje dość szybciutko zapomniany na rzecz ciekawszych spraw. Gdyby go zastąpić np. zmumifikowanymi zwłokami ulubionego kota panny Rose to nic by to nie zmieniło (no może poza sceną rysowania - to by było przerażające).

Podoba mi się jak mocno ten termin wrósł w popkulturę. Nie chodzi mi tutaj bynajmniej o to jak często jest wykorzystywany tylko jak często różni twórcy się do niego odnoszą. Przyjrzyjmy się Leonowi Zawodowcowi: pod jakim nazwiskiem Matylda melduje się w hotelu? MacGuffin. Jak nazywała się zagubiona lalka Fretki w angielskiej wersji "Fineasza i Ferba"? Mary MacGuffin. Jak nazywa się jedno z trzech szkockich plemion w Meridzie?

Na pewno nie Kowalscy.


I tak dalej. Jeśli chodzi o przykłady to warto wspomnieć np. Skyfall i jego dane agentów znajdujące się na dysku. Niby tragedia, że zostały skradzione itp ale w połowie filmu już nikt o nich nie wspomina ani nie odzyskuje/niszczy. Avatar Jamesa Camerona też jest świetnym przykładem: bohaterowie przylatują na Pandorę po strasznie rzadki minerał, który wspomniany jest tylko w kilku sytuacjach: np. jako argument ku zbombardowaniu kilkuset niebieskich ludków. Ale najlepszym (i moim ulubionym) macguffinem jest walizka ze świecącą zawartością z Pulp Fiction. Nigdy nie dowiadujemy się co w niej było i przestaje to mieć znaczenie chwilkę później, a sama walizka już się nie pojawia. Nie przeszkodziło to jednak fanom snuć przypuszczeń co się w niej znalazło (niektórzy nawet twierdzili, że była w niej dusza Marcellusa Wallace'a - no proszę was... na prawdę?).

Na koniec mam do was pytanie: czy zauważacie takie coś? Gdy coś jest ważne a potem nagle znika i nikt w filmie już o tym nie pamięta? Nie irytuje was takie pozostawanie w niewiedzy? I ostatnie: myślicie, że pobiłem rekord w ilości użycia słowa macguffin w tak krótkim tekście?

niedziela, 14 kwietnia 2013

(Spóźniona) Sobota z soundtrackiem: trailery.

Wiem wiem, obiecałem Cowboya Bebopa ale niestety z czasem się nie wyrobiłem (sami ogarnijcie te jego 7 płyt!). W zamian proponuje wam cosik innego: chciałbym pokrótce omówić muzykę towarzyszącą zwiastunom. Wielu z was pewnie kojarzy (oczywiście ze słuchu) utwór pod nazwą "Requiem for a Tower", który był użyty w kilku trailerach:



Sam utwór to nieznaczna przeróbka dokonana na motywie "Lux Aeterna" Clinta Mansella z filmu "Requiem dla snu", przygotowana na potrzeby bombastycznego zwiastuna do "Dwóch Wież" (czy to dziwne, że nadal mam ciarki?). Przesłuchałem to nagranie tyle razy, że gdyby ktoś mi dał skrzypce to pewnie byłbym w stanie go zagrać. Jego popularność musiała zaskoczyć samych twórców: musieli się srodze zdziwić gdy ich skrzynka mailowa eksplodowała żądaniami fanów, którzy domagali się by go wydać w formie płyty! Niestety, jest z "Requiem for a Tower" jeden problem: spotykam się z opiniami, że utwór ten został wykorzystany "tyle razy, że już nim rzygam". No cóż... jeśli chodzi o trailery to użyto go oszałamiające 5 razy! Skorzystały z niego między innymi "Sunshine" czy "Kod da Vinci". Gdy wymyślałem tą notkę to chciałem wam przedstawić utwory które zostały użyte nawet po 28 razy ale stwierdziłem, że ciekawiej będzie jeśli opiszę wam jakie nagrania z trailerów mi się po prostu podobają.

Zaczniemy od utworu, którego nazwa brzmi jak reklama Torunia: "Gothic Power". Najlepszym słowem, które go opisuje jest "epicki" albo "wow". Od pierwszej sekundy czujemy, że gdzieś w tym nagraniu będzie pieprznięcie; przez kolejne 40 sekund napięcie to jest budowane aż w końcu utwór eksploduje kozackim chórem. "Gothic Power" został użyty łącznie 8 razy i jest jednym z głównych powodów, dla których poszedłem zobaczyć Terminatora 3 (innym powodem było to że to była kolejna część Terminatora).



Kolejne miejsce zajmuje nie konkretny utwór a konkretny kompozytor: Craig Armstrong. Jego "Escape" zostało wykorzystane 12 razy w trailerach takich filmów jak "Spider-man 2", "Szyfry Wojny" czy "Romeo musi umrzeć". Ale szczerze mówiąc, mam wrażenie że jest jakieś takie... nadęte, jakby się siliło na bycie fajnym. Co innego "The Ball", które słyszałem w jakimś dawno zapomnianym przeze mnie trailerze i które zostało użyte w "Wall Street 2". Z miejsca mnie oczarowało zgrabnym połączeniem smyczków i elektronicznych sampli. Dość powiedzieć, że z samego "Wall Street 2" zapamiętałem tylko to nagranie!



Nie można też zapomnieć o 9 Symfonii Beethovena, która jako podkład występuje praktycznie w każdym trailerze sagi o Johnie McLane: "Szklanej Pułapce". Mam nadzieję, że tego akurat nie muszę wam linkować? No ale mniejsza... dzisiejszą, spóźnioną, notkę zakończymy jednym z najlepszych motywów filmowych, który został użyty ponad 22 razy! Pochodzi z jednego z moich ulubionych filmów z dzieciństwa, którego wiem, że teraz nie obejrzę bo się boję, że będzie kiepski. Oto on: motyw przewodni filmu "Gwiezdne Wrota":



Wykorzystany w zwiastunach takich filmów jak "Tytan Nowa Ziemia", "Wehikuł czasu", "Zagubieni w kosmosie" czy "Mumia". Zawsze gdy trzeba było przedstawić coś niesamowitego, nie z tej ziemi, twórcy sięgali po "Gwiezdne Wrota" - i trudno im się dziwić, początek jest taki... podniosły, ale do czasu. Mniej więcej w połowie następuje przejście z lekkiego i radosnego tonu w mroczny i jest to chyba mój ulubiony element całego nagrania. Tak czy inaczej, film chyba możecie sobie podarować ale utwór ten trzeba znać!

Dziś to by było na tyle! Obiecuję, że za tydzień w sobotę dostaniecie już Cowboya Bebopa!

środa, 10 kwietnia 2013

Czekamy na: "Elysium".

9 października 2009 był pięknym dniem. Właśnie wtedy do polskich kin zawitał Dystrykt 9 - jeden z najlepszych filmów science fiction jakie widziały moje oczęta (a widziały ich sporo). Film miażdżył tak mocno, że Hollywood dało mu nominację do Oscara w kategorii Najlepszy Film - jeden z niewielu momentów kiedy akademia filmowa naprawdę wiedziała co robi. Jego reżyser od jakiegoś czasu pracuje w pocie czoła przy nowym projekcie: "Elysium", którego trailer właśnie zadebiutował w sieci. Zanim wam go pokażę chciałbym pokrótce opisać o co kaman w tym filmie. Za niecałe 150 lat różnice między bogatymi i biednymi będą kosmiczne. Dosłownie. Bogaci pławią się w luksusie i bezpieczeństwie na olbrzymiej stacji kosmicznej - Elysium, podczas gdy biedni skazani są na życie na Ziemi. Śmierdzącej, zrujnowanej i ogólnie ble. Jak łatwo się domyślić jest jeden człowiek, który może zmienić ten stan rzeczy. No dobra... a oto obiecany zwiastun:



Co mnie jara:
Dystrykt 9 był świetny. Odkrywcze podejście do tematu sprawiło, że wpadłem w sidła filmu błyskawicznie, chłonąc go każdym atomem mojego ciała. Zgrabnie też poruszał kilka ważnych kwestii i delikatnie je komentował. Dlatego, mimo dość oklepanej tematyki walki klas, mam nadzieję, że "Elysium" będzie filmem wyjątkowo przemyślanym i świeżym, który również będzie potrafił postawić kilka pytań. Oczywiście liczy się też akcja, ale ta wystarczy że będzie stała na tym samym poziomie co w Dystrykcie a mój testosteron będzie usatysfakcjonowany. Mimo znajomych widoków slumsów bardzo mnie ciekawi samo "Elysium" - takie idealne miejsca aż proszą się o jakąś mroczną tajemnicę a najlepiej z tuzin. Do tego wraca posiadacz Najlepszego Wąsika 2009: Sharlto Copley, który w Dystrykcie był genialny.

Co mnie ziębi:
Jak pisałem punkt wyjścia wydaje się banalny. Oczywiście musi istnieć jakiś powód dla, którego Matt Damon zdecydował się polecieć na stację i mam nadzieję, że jest do diabelnie dobry powód (stawiam dychę na oklepane "muszę wydostać [wstaw imię członka rodziny]"). Obawiam się też, że zanim reżyser poleci z widzem na stację, zmuszeni będziemy oglądać sceny łudząco podobne do tych z Dystryktu: bida, slumsy, walka o przeżycie. Trzymam kciuki by nie przesadzili z potęgą głównego bohatera - siłą Dystryktu było to, że jego bohater był łajzą i cieniasem, który się bał. Tutaj może się okazać, że dostaniemy stereotypowego twardziela, który będzie kopał tylki wszędzie gdzie tylko się znajdzie. Wisienką na torcie obaw jest projekt stacji kosmicznej, który także jest dość oklepany - widziałem go w zbyt wielu grach by robił na mnie wrażenie. Mam wrażenie, że to takie trochę popłuczyny po niedoszłej ekranizacji Halo, za sterami której siedział Blomkamp.

Cokolwiek bym nie mówił, czekam na ten film jak cholera. Na koniec dorzucam gustowny plakacik. Mam wrażenie, że się nie wysilili zbytnio: pokazuje trochę więcej pleców Matta Damona niż plakat z trzeciego Bourna. Jeśli ten trend się utrzyma to śmiem twierdzić, że plakat z jego kolejnego filmu skupi się na jego pośladkach.


wtorek, 9 kwietnia 2013

Gdy krzyk jest autentyczny.

Zarabianie na życie jako aktor to ciężki kawałek chleba. Nie żebym doświadczył tego na własnej skórze... Twierdzę tak patrząc na tych wszystkich aktorów i aktorki, którzy katują się dla roli; w jednym filmie grasz 50 kg wypłosza a w następnym jesteś kurna Batmanem i masz 100 kg tkanki mięśniowej. Pomyślcie też jak ciężko jest zapamiętać te zwały tekstu albo jak ciężko jest przekonująco zagrać takie uczucia jak strach czy zaskoczenie, kiedy się doskonale wie co się wydarzy w danej scenie. "Hej Steven! Tutaj jestem zaskoczony bo wyskakuje na mnie okropny [wpisz nazwę potwora]?" I weź tu przekonująco zagraj. Aż mi się scenka z Troll 2 przypomina. Istnieją na szczęście różne sposoby na uzyskanie odpowiedniej reakcji: część może być drastyczna, a część jest bardzo pomysłowa i często wychodzi od reżysera. Właśnie na tym drugim aspekcie chciałbym się teraz skupić. Zapraszam do czytania!

Wyszperałem z małą pomocą kilka dość ciekawych scen, w których emocje grane przez aktorów są prawdziwe. Na pierwszy ogień bierzemy klasyczną scenę ze Szklanej Pułapki, kiedy to Bruce Willis zrzuca Snape'a z budynku.
Śmierć jak z Disneya

Jego zdziwienie było autentyczne, gdyż podczas kręcenia miał zostać puszczony "na trzy" ale zamiast tego osoba trzymająca go zrzuciła go "po dwóch". Prosty trick a zaowocował autentycznym zdziwieniem. Pewnie uznacie, że mało to drastyczny przykład prawda? Przecież i tak się Snape spodziewał, że spadnie więc co to za różnica czy po dwóch czy trzech sekundach? No... racja. Dlatego lecimy z przykładami dalej.

Jest taka scenka w "Podejrzanych", gdy 5 kryminalistów staje rządkiem i każdy ma powiedzieć daną frazę. Gdy nadchodzi czas na trzeciego z nich widzimy jak wszyscy zebrani do przesłuchania śmieją się lub starają się z całych sił powstrzymać przed śmiechem. No w ogóle mają jakiś taki szampański humor. Poniższa scena wam to ładnie zobrazuje:


Powód ich rozbawienia jest bardzo prozaiczny: ten koleś w środku pierdział. Przez całą scenę. Reżyserowi cała scenka przypadła tak do gustu, że postanowił ją zachować. Wiem, że póki co te wszystkie spontaniczne reakcje wydają się łatwe i przyjemne (no dobra... wąchanie pierdów nie jest przyjemne), ale proszę: trochę cierpliwości, dochodzimy do tych naprawdę ciekawych!

Kolejną kultową scenką, w której reakcje nie były zaplanowane jest ta z pierwszego Parku Jurajskiego, w której T-rex atakuje dzieciaki. To jest o tyle ciekawe, że nikt nie planował żeby mechaniczna głowa tyranozaura uszkodziła przezroczysty dach tak by spał na dzieciaki - to był po prostu wypadek. Stąd też przerażone i zaskoczone miny u biednych dzieci. A Stevenowi Spielbergowi gratuluję zimnej krwi.

- Steve, T-rex miażdży dzieciaki.
- To jest świetne. Kręć dalej.
Nadal was to nie rusza? No to jedziem z grubej rury. Obcy 8 Pasażer Nostromo. Scena z chest-busterem. Część aktorów wiedziała tylko, że coś wyskoczy z klatki piersiowej jednego z nich. Czego nie wiedzieli to tego, że tryskająca krew i latające flaki będą PRAWDZIWE! Oczywiście użyto zwierzęcych ale to chyba najmniejszy problem. Poza tym reżyser nie powiedział im jak dokładnie będzie wyglądał potwór więc nie mogli się przygotować w żaden sposób. Najgorzej miała chyba Veronica Cartwright, którą tak się złożyło, że krew i flaki obryzgały dokumentnie - stąd jej prawdziwa, nieudawana reakcja.


W ostatniej prezentowanej przeze mnie scence reżyser postanowił iść na całość by uzyskać odpowiednią reakcję. Mowa tutaj o fragmencie z Ojca Chrzestnego z głową konia w łóżku. Jeśli dotarliście do tego miejsca notki to pewnie wiecie co się święci, choć podejrzewam że i tak ciężko wam w to uwierzyć. Francis Coppola użył PRAWDZIWEJ głowy konia. Podczas prób tej sceny używano atrapy, przez co aktor kompletnie nie podejrzewał co się święci. Dzięki temu jego krzyk i szok na twarzy są autentyczne.

Nieee! Wszystko tylko nie Łysek!
Na dziś to by było na tyle. Pewnie po jakimś czasie nastąpi kontynuacja notki bo takich przykładów jest sporo - trzeba je tylko wyszukać i zweryfikować. Tymczasem dajcie znać w komentarzach co sądzicie o takim traktowaniu aktorów!

sobota, 30 marca 2013

Sobota z soundtrackiem: Gra o Tron.

Lord Stark miał rację!
Jako, że jutro nadejdzie długo wyczekiwana premiera 3ciego sezonu Gry o Tron (to źle, że skrycie kibicuję Lannisterom?) chciałem skorzystać z okazji i przypomnieć wam jak ta cała Gra o Tron brzmi. Zanim jednak wkręcę wam motyw główny (ci go znają mogą już go zacząć nucić) chciałbym pokrótce przedstawić sylwetkę kompozytora, który popełnił tą ścieżkę: Ramin Djawadi, twórca m.in. niezłej ścieżki do Iron-mana i fenomenalnego soundtracka do gry Medal of Honor. Musicie wiedzieć, że pan Djawadi nie był pierwszym wyborem na stanowisko kompozytora: dostał tą fuchę dopiero na 10 tygodni przed premierą serialu. Dodatkowo producenci nałożyli na niego pewne ograniczenia: nie mógł używać wokali solo ani elementów bluesa, które to były już wykorzystywane w innych podobnych produkcjach. A skąd zaczerpnął pomysł na wrywający się w pamięć motyw tytułowy? Jako, że pracował już na prawie ukończonym materiale, pozwolono mu obejrzeć wygenerowaną komputerowo czołówkę, która silnie go zainspirowała. Poniżej macie efekt tej inspiracji:




Co tu dużo mówić, ten motyw znają pewnie wszyscy, nawet ci którzy serialu nie oglądali (ale mają znajomych, którzy ich katowali tym utworem – jeśli ktoś przeze mnie cierpiał to niech wie: nie mam wyrzutów sumienia!). Pytanie tylko czy poza głównym motywem są jakieś inne ciekawe utwory? Jako, że siłą serialu są głównie jego dialogi, większość nagrań ze ścieżki dźwiękowej służy jako tło, nie wyróżniające się niczym szczególnym. Na pierwszej płycie urzekły mnie tak naprawdę tylko 3 utwory. Jeden macie powyżej a dwa kolejne to: „The King’s Arrival” oraz „Finale”.



Ten pierwszy urzeka przede wszystkim taką… średniowiecznością i pompatycznością. Daje się czuć, że dotyczy jakiegoś ważniaka. Mniej-więcej po 1/3 następuje przejście, po którym dość łatwo można sobie wyobrazić wjeżdżającego do zamku wraz z całą świtą króla Roberta. Po głównym motywie, jest to chyba mój ulubiony utwór z pierwszej płyty. „Finale”, mimo że w sporej mierze opiera się na motywie przewodnim, ujmuje słuchającego swoją partią wokalną. Jak dla mnie jest to świetne zwieńczenie pierwszego soundtracka jak i pierwszego sezonu.

Ścieżka do drugiego sezonu prezentuje już nam trochę większą różnorodność. Świetne jest np. „Winterfell”, swoimi smyczkami sięgające prosto w duszę.



Gdy słyszę ten utwór oczyma wyobraźni widzę pola przykryte śniegiem (choć zwarzywszy na pogodę nie muszę polegać na wyobraźni – wystarczy wyjrzeć za okno). Do gustu przypadł mi również motyw towarzyszący Theonowi Greyjoyowi – „Pay The Iron Price”. Daje się w nim odczuć wagę czynu, który został przez niego popełniony. Chciałbym też pogratulować producentom decyzji o uwzględnieniu „Deszczy z Castamere” podczas napisów końcowych 9 odcinka. Świetny męski wokal pięknie ilustruje smutną historię opowiedzianą w tej pieśni:



Zanim zakończę dzisiejszą notkę chciałbym dodać, że opinie krytyków były mocno średnie (co zrozumiałe, bo tylko kilka utworów jest naprawdę dobrych). Jeden z nich zarzucił motywowi głównemu, że jest cienki i że kiepsko ilustruje tytułową sekwencję. Mam dla niego radę: CZAS WYMIENIĆ BATERIE W APARACIE SŁUCHOWYM! Za tydzień natomiast, zgodnie z prośbą, przyjrzymy się ścieżce do Cowboya Bebopa!

czwartek, 28 marca 2013

Top 5 najstraszliwszych zgonów w bajkach Disneya.



Ah, jakże cudownie by było żyć w świecie Disneya! Ubierać się przy pomocy zwierząt z pobliskiego lasu, przeżywać fantastyczne przygody, mieć przezabawnego zwierzęcego przyjaciela, który na pewno umie mówić (głosem znanej osoby) a do na koniec ożenić się z piękną księżniczką (po uprzednim pozbyciu się teściowej – zazwyczaj złej czarownicy). Normalnie bajka! No, chyba że przypadłaby nam w udziale rola czarnego charakteru: wtedy mamy przekichane na całego.

30 z nich już nigdy nie wyda z siebie demonicznego śmiechu
Zacznijmy od tego, że główny wróg umiera w większości produkcji z Disneya i to bynajmniej nie ze starości. Dlatego scenarzyści Disneya często dwoją się i troją by ukazać śmierć Tego Złego w taki sposób by nie naruszyć delikatnej psychiki dziecka – widza. Zazwyczaj więc wygląda to tak, że biedaczysko jest strącane w przepaść i nie widać bezpośredniego momentu jego śmierci. Ale czasami u scenarzystów do głosu dochodzi ich wewnętrzny psychopata i przygotowują bardziej spektakularny zgon. Weźmy na przykład takiego Frollo z „Dzwonnika z Notre Dame”. Nie dość, że spadając z katedry Notre Dame rozplaskał się na ziemi, to jeszcze spadł w płomienie a na dodatek przygniótł go jeszcze kamienny gargulec. To większa miazga niż to co z twarzą Juniora zrobił Bruce Willis w „Sin City”. Na szczęście zgony nie są ograniczone tylko i wyłącznie do upadków i to na nich chciałbym się skupić dzisiaj. Przed wami: lista 5 najciekawszych, najbrutalniejszych i najstraszniejszych śmierci z bajek Disneya!

Miejsce 5: Matka Gertruda
Mamuśka, która zawsze wie lepiej od swojej córeczki – Roszpunki wystąpiła w „Zaplątanych”. Mimo, że jej śmierć nie wydaje się wyjątkowo drastyczna, to uwierzcie mi: to musiało boleć. Wyobraźcie sobie zestarzeć się o kilkaset lat zaledwie w kilka sekund. Ból musiał być niewyobrażalny – wystarczy spojrzeć na jej reakcję i grymasy, szczególnie gdy naciągnęła miłosiernie kaptur na twarz. Podczas gdy wszystkie jej narządy w przyśpieszonym tempie zamieniały się w pył, ona miała jeszcze na tyle sił żeby szamotać się po całej wieży i (z małą pomocą) wypaść przez okno. Na ziemię spadł jednak już sam pył w pelerynie a Matka Gertruda dołączyła w ten sposób do grona naśladowców Obi-Wana. Tylko, że on nie wył jak potępiony. Aha.. jeszcze jedno: całe szczęście, że nałożyła kaptur – zmiany jakie przeszła jej twarz musiały być okropne. Nie możecie sobie tego wyobrazić? Nie musicie! Ta znana scena z Indiany Jonesa IDEALNIE to ilustruje.

Miejsce 4: Arrow i Scroop
MEGA niedoceniona „Planeta Skarbów” dostarcza nam aż dwóch okropnych zgonów. Mimo, że śmierć obu tych „panów” nie jest pokazana na ekranie, chciałbym rozważyć co się dzieje z nimi po tym jak wypadają poza okręt. Zajmijmy się pierw Arrowem, któremu w udziale przypada śmierć w czarnej dziurze. Zostaje on poddany procesowi znanemu jako „spagettifikacja” (śmiejcie się śmiejcie!), który mimo zabawnej nazwy jest okropną torturą. Pan Arrow zostanie więc rozerwany w połowie (na wysokości kręgosłupa) przez panujące tam różnice w grawitacji, ale przeżyje gdyż najważniejsze narządy pozostaną nienaruszone. Pan Arrow dostał zatem miejsce w pierwszym rzędzie na spektakl pod nazwą „rozrywanie ciała na poziomie atomowym”. Następnie to co zostało znowu będzie rozerwane na pół I tak kilka lub nawet kilkaset razy – rozrywany na coraz to mniejsze fragmenty. Okropność. Trochę lżej miał pan Scroop, który poprostu odleciał w kosmos, gdzie jego ciało zostało zamrożone praktycznie w ułamku sekundy. Ale zanim się to stało, jego olbrzymie gałki oczne zostały wyssane z oczodołów. On sam natomiast, już po strasznej śmierci, skazany został na wieczną wędrówkę przez pustkę kosmosu. Chyba, że, jako kosmita, jest w stanie przeżyć w próżni: wtedy czeka na niego „tylko” lot przez nieprzeniknioną czerń i śmierć w wyniku odwodnienia/głodu.

Miejsce 3: Urszula
Książe Eryk z „Małej Syrenki” parkuje statkiem w brzuchu monstrualnie obleśnej Urszuli. I pomyśleć, że nas tak cholernie boli jak mamy drzazgę w palcu… Przyjrzyjcie się 0:04 sekundzie filmiku: coś takiego książę zamontował w jelicie Urszuli przebijając ją na wylot. Najbardziej wymowne jest jej puste spojrzenie, świadczące o prawie natychmiastowej śmierci. Gdzieś w najniższym kręgu piekła Vlad Palownik bije brawo.




Miejsce 2: Skaza
„Król Lew” dostarczył nam bardzo drastyczną scenę śmierci. Skaza, został pożarty żywcem przez Hieny. Jeśli jest jedno czego mnie nauczyło Animal Planet to tego, że Hieny często nie przejmują się czy ich ofiara żyje czy nie gdy przystępują do ucztowania. W trakcie takiego posiłku hiena wchodzi sobie do środka unieruchomionego zwierzęcia (pamiętajcie, że nadal żywego) i zaczyna sobie wyjadać takie kęski jak wątroba. Do tego dodajmy siłę szczęk pozwalającą bez problemu gryźć na kawałki kości a otrzymamy śmierć, przy której śmierć w Żelaznej Dziewicy wydaje się jak zgon przez łagodne łaskotanie. Tak więc zjedzony żywcem Skaza dostarcza nam okropnie drastycznych wrażeń (a Herkulesowi gustownego płaszczyka) ale to i tak nie jest według mnie najgorsze co może spotkać czarnego charaktera.




Miejsce1: Dr Facilier
Ten kawał skurczybyka z „Księżniczki i żaby” dostał to na co zasłużył… a nawet chyba za dużo. Ja rozumiem, że zawieranie interesów z duchami Voodoo to nie przelewki, ale gdy spod ziemi zaczynają wychodzić zombi-laleczki, dookoła pojawiają się śpiewające upiorną pieśń Voodoo-maski i gdy nawet Twój cień zaczyna robić pod siebie to wiedz że jest źle. Gdy oszalały ze strachu Facilier jest wciągany przez nagrobek naprawdę zrobiło mi się go żal. Wisienką na torcie jest jego mina, która pojawia się na nagrobku. Brr.. aż mi się zimno robi. Co stało się z jego duszą? Mam nadzieję, że nigdy nie poznam odpowiedzi na to pytanie.


sobota, 23 marca 2013

Sobota z soundtrackiem: Tron Dziedzictwo



Uwaga Programy! Dzisiaj na wyświetlaczu macie okazję podziwiać odcinek nr 3 serii notek o soundtrackach. Tym razem pod mikroskop trafia ścieżka dźwiękowa z filmu Tron: Dziedzictwo popełniona przez duet w hełmach – Daft Punk. Ścieżka dźwiękowa, która, powiem wam już teraz, wymiata. Jest tak dobra, że złośliwcy twierdzą, że sam film jest 2 godzinnym teledyskiem.

Ale, ale… nie spawnowaliśmy się tutaj by wymieniać linie dialogowe o filmie prawda? A więc: z grubsza soundtrack można podzielić na dwie części – jedną zajmują utwory zdominowane przez motywy czysto symfoniczne a drugą elektroniczny orgazm znany też jako „nagrania zrobione przez Daft Punk”. Przyjrzyjmy się więc poszczególnym częściom, zaczynając od tej, w której dominuje orkiestra. O dziwo jest ona.. mocno standardowa. Partie smyczkowe mimo, że ujęte w ramy bardzo prostego motywu przewodniego tutaj sprawdzają się świetnie. Oczywiście to może być kompletnie moje wrażenie, gdyż na dźwięk jakichkolwiek skrzypiec aż mi piksele w ciele wibrują. Zresztą, sprawdźcie sobie sami: macie tutaj utwór o nazwie „Flynn Lives”, rozpoczynający się najbardziej oczywistymi skrzypcami jakie słyszałem. Ale co z tego! Brzmi to fantastycznie! Oprócz niego jest jeszcze kilka czysto symfonicznych utworów (no z małymi elektro-wstawkami), z których na wymienienie zasługuje „Adagio forTRON”, w którym ładnie, szczególnie w ostatnich sekundach, przebrzmiewa smutek opowieści o upadku tworów ISO.

Druga część to natomiast czysto elektroniczne nagrania takie jak słynny „Derezzed”. Pozornie chaotyczne, stało się prawdziwą wizytówką całego filmu, na długo przed premierą. Mimo, że ma w sobie jakiś taki magnetyzm to przyznam wam się, że tak przewałkowałem to nagranie, że teraz nie jestem w stanie go słuchać. Ale na obronę powiem, że znam ludzi, którzy z całego soundtracka lubią jedynie to nagranie. Znacznie bardziej podoba mi się „Solar Sailer”, dający słuchaczom wytchnienie i ładnie współgrający z chwilą zadumy w scenie z tym utworem. Na równi z nim (i wyżej niż „Derezzed”) stawiam też „End of line”, który najbardziej ze wszystkich nagrań nosi na sobie znamiona duetu w kaskach. Świetna linia melodii poprzecinana wstawkami dźwiękowymi jak z gier z epoki 8-bitów.

Według mnie najlepiej z całego soundtracka prezentują się utwory, które łączą klasyczne instrumenty z elektronicznym brzmieniem. Taki choćby „C.L.U”, towarzyszący dynamicznej scenie walki w powietrzu. Dwa, zdawałoby się przeciwne, motywy współgrają ze sobą w ładnej harmonii, co słychać chyba najbardziej w połowie nagrania. W bardzo podobnym tonie utrzymany jest „TheGame Has Changed”. Moje ulubione utwory?


Przede wszystkim fenomenalny „Disc Wars” (skrzypce, skrzypce, skrzyyyypce!!), w którym w połowie orkiestra symfoniczna oddaje pałeczkę komputerowi. Szczerze, za każdym razem gdy mam coś napisać ten utwór leci w tle; jest taki… motywujący i zagrzewający. Po prostu świetna robota! Drugi, z moich ulubionych utworów to „The Grid”.


Fenomenalna wstawka z Jeffem Bridgesem (grającym jedną z głównych partii w filmie) w roli narratora opisującym świat Sieci PRAWIE dorównuje narratorskim dokonaniom takiej jednejosoby. Po jego gadce następuje bardzo ładny motyw elektroniczny, świetnie wprowadzający w nastrój całego soundtracka.

Na zakończenie warto jeszcze wspomnieć o nagraniu, które nie znalazło się na płycie ze ścieżką dźwiękową. Mam tu na myśli „Separate Ways(Worlds Apart)”, które pojawia się, gdy pierwszy raz od 20 lat ktoś wchodzi do salonu gier. Świetne nagranie, stanowiące nie dość, że komentarz odnośnie relacji głównego bohatera z ojcem, to świetną grę na nostalgii, przypominającą mi czasy gdy podobne piosenki leciały w salonach do których ja chodziłem. Także tego… nigdy nie byłem dobry w pisaniu zakończeń więc ujmę to tak: to koniec tej notki. Tradycyjnie zapraszam do komentowania i sugerowania co mam zrecenzować za tydzień.

sobota, 16 marca 2013

Sobota z soundtrackiem: Incepcja



W dzisiejszym wydaniu soundtrackowej soboty chciałbym przedstawić wam ścieżkę dźwiękową ze świetnego filmu z 2010 roku pt. „Incepcja”. Napisana przez jednego z najbardziej znanych kompozytorów na świecie, Hansa Zimmera, głównie zapadła mi w pamięć jako „ta, która dała światu instrumenty dęte blaszane”. Oraz pewien dźwięk, z którego szydzili nawet w South Parku (a z czego oni jeszcze nie szydzili?), i który został rozwodniony w innych zwiastunach.

buuooooaaaahhh!

Ciekawe jest, że utwór z trailera – „Mind Heist” został napisany nie przez Zimmera ale przez innego kompozytora: Zacka Hemseya i to wyłącznie na potrzeby zwiastuna. Samo nagranie to czysta epickość. Proponuję eksperyment: włączcie sobie go w tle podczas wykonywania codziennych obowiązków. Zwykłe pójście do kibelka urasta wtedy do rangi wyprawy w celu uratowania świata czy czegoś równie epickiego. Dlatego za skandal uznaję decyzję o niewłączeniu „Mind Heist” do reszty soundtracka. Na szczęście sama ścieżka dźwiękowa też się broni i to głównie za sprawą kanonady dętych blaszaków. Oprócz charakterystycznych motywów (buuooooaaaahhh!) słyszymy też całkiem sporo elektronicznych sampli, które jednak nie wybijają się ponad dźwięki orkiestry.

Osobiście moim ulubionym utworem jest przepiękny „Time”: spokojny na początku, powolutku jest uzupełniany przez kolejne instrumenty, a gdy do całości dołącza gitarka elektryczna całość nabiera mocy. Zresztą posłuchajcie sami:



Zaraz po „Time” najczęściej wałkowanymi przeze mnie utworami są „528491” i, jakżeby inaczej, „Dream is Collapsing”. Ten pierwszy w ciągu swoich 2:23 minut bardzo ładnie buduje napięcie by na sam koniec eksplodować znanymi już wszystkim (klikacie linki prawda?) dźwiękami. Z kolei „Dream is Collapsing”… oh cóż to za nuta! Genialnie wpisująca się w akcję filmu, nadająca mu niesamowitego dynamizmu. Broni się także po wyjęciu jej z kontekstu obrazu. Jakiś czas po premierze filmu i soundtracku co i rusz się natykałem na komentarze użytkowników Youtube’a, którzy sugerowali coś w stylu: ścisz dźwięki w tym klipie i w tle puść „Dream is Collapsing”. Nie dziwię się kurde. Puszczone w tle to nagranie może sprawić, że obrady sejmu nabiorą rangi i ważności (nie wspominając o pięknych ujęciach przyrody).

W filmie główni bohaterowie używają pięknej piosenki Édith Piaf „Non, je ne regrette rien”, jako sygnału do wybudzania się. Samej piosenki w całości niestety nie uświadczymy na ścieżce dźwiękowej, jedynie kilka jej sekund zostało wplecione w utwór „Waiting for a train”. Z samym nagraniem wiąże się bardzo ciekawa rzecz. W filmie bohaterowie schodzą na różne poziomy snu co objawia się między innymi zwolnieniem upływu czasu; parę godzin na jednym poziomie trwać może 10sekund na poziomie wyżej. To ma swoje odniesienie w soundtracku: Otóż pierwsze dźwięki „Non, je ne regrette rien” zostały spowolnione przez Hansa Zimmera, dając nam słuchaczom główny motyw filmu (copotwierdza poniższy link)! Świetne zagranie Hans!

Na dzisiaj to tyle. Jak zawsze, jeśli macie jakieś sugestię odnośnie soundtracków do zanalizowania przeze mnie, zostawiajcie je w komentarzach. Podobałby się wam pomysł by przybliżać też sylwetki kompozytorów?