Hej ho, hej ho, rozwalić Pierścień by się szło! Chociaż
nie… to nie ta pieśń. Ale nie powinno was dziwić, że mi się to myli ponieważ ta
nowa jest wybitnie podobna. Pierwsze sceny „Hobbita” sprawiają, że czujemy się
jak na starych śmieciach – witają nas znajome postaci, swojskie wydają się też
plenery a do tego w tle przygrywa muzyka, którą znamy i kochamy (i wałkujemy co
najmniej raz w tygodniu). Nic, nawet cholerna czcionka, którą napisali tytuł,
nie pozostawia wątpliwości: wracamy do Śródziemia by wyruszyć w kolejną, przepełnioną
magią, podróż!
Ahh, jak miło powitać starego druha! |
Tym razem śledzimy losy Bilba Bagginsa, hobbita wiodącego spokojne i sielskie życie w najbardziej zielonym zakątku Śródziemia - Shire. Sielankę niestety przerywa zew przygody, który pod postacią czarodzieja Gandalfa pojawia się na progu domku Bilba. Ów czarodziej wybrał bowiem naszego hobbita jako 14 członka wyprawy krasnoludów mającej na celu odzyskanie utraconej na rzecz straszliwego smoka krasnoludzkiej ojczyzny. Jak możemy przypuszczać wyprawa nie będzie łatwa i podczas niej Bilbo będzie musiał się niejednokrotnie popisać sprytem i odwagą. Jest tylko jeden mały problem: podróż trwać będzie aż 3 części i w najnowszej tak naprawdę ta wesoła gromadka ledwo czyni jakiekolwiek postępy.
Peter Jackson w przypływie szaleństwa/geniuszu (granica
tutaj jest okropnie cienka) postanowił rozszerzyć znaną z „Hobbita” historię o
nowe wątki zaczerpnięte z „Niedokończonych Opowieści” i innych źródeł dających
szerszy pogląd na całą historię Śródziemia. Nie mówię, że to źle ponieważ mi
jako wielkiemu fanowi twórczości Tolkiena sprawiało przyjemność wyłapywanie
smaczków i innych odniesień. Problem tkwi jednak gdzie indziej: Jackson
naotwierał sporą ilość wątków, z których naprawdę niewiele zostaje
wyjaśnionych. Przez to pierwsza część filmu (ale dopiero po wyruszeniu z Shire’u)
może wydawać się odrobinkę przegadana – w jakiś sposób trzeba było zawiązać te
wątki prawda? Brakuje też jakiejś bardziej określonej konkluzji, bardziej
wyraźnego zakończenia.
Ale tak naprawdę co z tego! To nadal jest nasze
Śródziemie, które tak zapadło w pamięć po trylogii „Władcy Pierścieni”. Wrażenie
braku konkluzji może być równie dobrze spowodowane faktem, że chciałoby się
oglądać dalej! Całość mnie nie znużyła a te trzy godziny w kinie minęły dość
szybko. Mimo wszystkich spowolnień w
rozwoju fabuły, widz (jeśli na to pozwoli) jest porywany przez wizję wykreowanej
przez Tolkiena i przeniesionej tak dobrze na ekran krainy. Magiczność świata
wylewa się z ekranu hektolitrami a nasza wesoła gromadka pakuje się w coraz ciekawsze
sytuacje uzupełniane świetnymi sekwencjami akcji. Znajdzie się nawet kilka scen–perełek,
spośród których wybija się genialna scena z Gollumem, która przewyższyła
wszelkie moje wyobrażenia. To po prostu trzeba zobaczyć! W porównaniu z „Władcą
Pierścieni”, „Hobbit” wydaje się bardziej… baśniowy; o ile ten pierwszy to
epopeja fantasy tak „Niezwykła Podróż” to czysta baśń z rozmawianiem ze
zwierzętami i króliczymi zaprzęgami na czele. Czy to źle czy dobrze zależy od
osobistych upodobań widza; mnie taka konwencja bardzo przypadła do gustu.
Standardowo – słówko o stronie technicznej. 3D o dziwo
sprawuje się całkiem nieźle nawet w mocno zaciemnionych scenach, ale jest użyte
głównie do nadania „głębi” obrazowi: nie spodziewajcie się wylatujących z
ekranu dzid (najlepsze efekty 3D są… na reklamach). Dodatkowo, „Hobbita” udało
mi się zobaczyć w osławionych 48 klatkach na sekundę i muszę wam powiedzieć
jedno: rewelacji nie ma. Dość dobrze sprawdza się w szerokich ujęciach
pokazujących przepiękne plenery (co tu ukrywać: Nowa Zelandia jest jednym z
najważniejszych aktorów w tym filmie) i po jakichś 15 minutach przestaje się
zauważać ten efekt; przynajmniej do czasu gdy nie pojawia się jakaś scena,
która wygląda jakby ją na przewijaniu włączyli. Trwa to zazwyczaj chwilkę ale
potrafi skutecznie wyrwać ze „wczuwki”, boleśnie przypominając, że siedzi się w
sali kinowej.
Czy zatem warto iść do kina na „Hobbita”? Według mnie jak
najbardziej! Wszelkie mankamenty i niedostatki nie są w stanie przyćmić tego
jak bardzo dobry jest ten film. Jeśli ktoś jest fanem „Władcy Pierścieni” lub
jeśli komuś się on „tylko” podobał to tak naprawdę nie muszę go zachęcać. Co
innego jak się go nie widziało, wtedy trzeba sobie odpowiedzieć na jedno bardzo
ważne pytanie: czy jesteś gotowy wpuścić trochę magii i czarów do swojego
życia? Chociaż na trzy godziny?
Moja ocena: 8
Ps. Masz ciarki słuchając tego nagrania? Tak? To gratuluję - "Hobbit" przypadnie Ci do gustu.
O tak! Ciarki to mało powiedziane :P :)
OdpowiedzUsuńChociaż na 3 godziny, z czego jedną się wynudzi (przynajmniej jeśli ktoś książkę czytał) :P
OdpowiedzUsuńOgólnie muszę nie zgodzić się z tym, że nie miało to konkluzji. Może ten początek i spowolnienia akcji miały na celu pokazanie, jak bardzo Bilbo nie pasuje do nich i ile razy przeszło mu przez myśl, żeby odejść. A w finale robi to, czego się po nim nie spodziewali i zmieniają zdanie o nim, więc jakiś sens tego wszystkiego chyba był.
:)
Po dłuższym zastanowieniu, obejrzałabym jeszcze raz, gdyby tej pierwszej godziny nie było :P
OdpowiedzUsuńJeżeli pierwsza cześć hobbita wydaje ci się przegadana to co powiesz o pierwszej części władcy pierścieni? ;)
OdpowiedzUsuńOgólnie mi film bardzo przypadł do gustu i jeżeli nadal będzie trzymał podobny poziom to uznam wyższość hobbita nad władcą ;P
i muszę się zgodzić z Arkiem (choć ciężkie to jest uczucie) było wspaniale! normalnie dawno tak mnie nie wciągnął żaden film co bym od niego wzroku nie odrywała i nawet nie wiem kiedy minęły te 3 godz. króliczy zaprzęg cisnął zwłaszcza jeden osobnik co tak fajnie startował :) powiem raz jeszcze spaniały i chyba muszę w końcu obejrzeć Władcę :P
OdpowiedzUsuń3h to jak 1h minęło mi na Atlasie chmur. Pierwsza godzina była wyjątkowo przegadana (walczyłam ze sobą, żeby nie zasnąć), ale reszta bardzo faaaajnie. Ale się zgodzę z Arkiem, jeśli reszta będzie trzymać poziome tej lepszej części Hobbita, to będzie lepsza niż Władca :)
OdpowiedzUsuńMamy już 12
OdpowiedzUsuń